Archiwum maj 2004


Retrospekcja :)
Autor: linka-1
29 maja 2004, 23:26

Byłam bardzo spokojnym, grzecznym, nieśmiałym, wesołym i dobrze wychowanym dzieckiem... Zazwyczaj raczej zamknięta w sobie, nie byłam jednak typem samotnika - lubiłam towarzystwo rówieśników, chociaż czasami wolałam zostać sama ze sobą i nigdy się wówczas nie nudziłam. Potrafiłam wynajdywać sobie różne zajęcia... Od najmłodszych lat książka znaczyła dla mnie tyle, co wspaniała rozrywka i dobry przyjaciel. Nie byłam nigdy samolubna i wychowana przez swoich rodziców w taki, a nie inny sposób, zawsze troszczyłam się o innych i dostrzegałam ich zmartwienia. Potrafiłam wyczuć, kiedy coś było nie tak, kiedy atmosfera była napięta, chociaż być może ze względu na mnie starano się to ukrywać pod płaszczykiem pozornego spokoju. Wiedziałam, co jest dobre, a co złe na tyle, na ile mogłam mieć o tym pojęcie i rzadko kiedy zachowywałam się inaczej, niż tego ode mnie oczekiwano i się po mnie spodziewano. A jednak już wtedy zdarzało mi się postąpić niezrozumiale i już w dzieciństwie dawałam się ponieść nerwom... W czasie pamiętnej lekcji angielskiego, kiedy mogłam mieć nie więcej niż 10 lat, z niewiadomych przyczyn nagle po prostu zamknęłam się w sobie, nie reagowałam na żadne pytania, prośby i błagania... Biedna dziewczyna, która mnie uczyła, zupełnie nie wiedziała, co robić, a moi rodzice się na mnie zdenerwowali... Poza tym pamiętam, że kiedy byłam mocno wzburzona i zdenerwowana (np. kiedy nie wychodziło mi rozwiązywanie zadań lub nic nie wchodziło mi do głowy), w akcie desperacji i rozpaczy rzucałam książkami lub też bazgroliłam po ich kartkach. Kiedy przyczyną moich frustracji była moja siostra, wyżywałam się na przedmiotach do niej należących :P. Ale nie byłam znowuż taka bezbronna i żarłam się z moja siostrą równo... Drapanie (czasami do krwi – miało się te pazurki :P), wyzywanie i ciągnięcie się za włosy należało do codzienności. A rodzice byli właściwie bezsilni – nic nie mogli na to poradzić, bo jeżeli ktoś mnie atakował, nie pozostawałam dłużna. A w skrajnych przypadkach ;) to ja sama wszystko zaczynałam :>.

Nigdy nie lubiłam lalek, bo wydawały mi się takie bezduszne... Natomiast uwielbiałam maskotki, a zwłaszcza misie. Takie miłe, miękkie, puszyste... Zupełnie jak zwierzątka, które zawsze kochałam. I może właśnie ze względu na to, że maskotki tak bardzo je przypominały, wierzyłam, że mają one (maskotki) własną duszę i tak naprawdę żyją swoim własnym życiem. I możecie się śmiać, ale nawet teraz czasami nie mogę się oprzeć takiemu wrażeniu :]. I po dzień dzisiejszy śpię z pluszowymi stworzonkami, a na oparciu mojego łóżka czuwa nade mną Mufi – myszka, którą dostałam od mojego Słoneczka :). Jedno z moich najdziwaczniejszych zachowań, które można było kiedyś u mnie zaobserwować, związanych z tą słabością, to karcenie i obrażanie się na moje miśki, pozorne odrzucanie ich (także w dosłownym tego słowa znaczeniu) tylko w takim celu, by po chwili zmartwione i zrozpaczone (haha, jak to brzmi - ach ta moja wyobraźnia :P) przytulić do siebie i zapewnić o swojej (o zgrozo na dzień dzisiejszy :P!) miłości :D ... Na brak wyobraźni nigdy nie mogłam narzekać :). I czasami przynosiło to (i przynosi aż po dzień dzisiejszy) więcej szkody niż pożytku :P.

Od tamtej pory trochę się zmieniłam, ale część z tych cech, głęboko we mnie zakorzenionych, pozostała niezmienna. I na szczęście chyba większość tych dobrych... Tylko nadal potrafię się czasami niedorzecznie zachowywać, i to mnie martwi. A do swoich pluszaków jestem ciągle bardzo przywiązana i jeżeli ktokolwiek bierze je w swoje ręce to powtarzam, żeby uważał i nie zrobił im krzywdy, bo przecież jak spadną na główkę to dostaną wstrząsu mózgu, a jak przywali się je poduszkami to się uduszą :D. Dobrze wychowana mam nadzieję pozostałam do tej pory, ale z pewnością stałam się bardziej otwarta, pewna siebie i w znacznym stopniu pozbyłam się nieśmiałości. I niestety ;) już nie jestem taka grzeczna i dobrze ułożona... Moja rodzina nawet nie przypuszcza, do czego jestem zdolna i jestem przekonana, że gdyby ktoś im opowiedział o niektórych moich poczynaniach, to nawet by nie uwierzyli :P. Oni nie mają pojęcia, jak w zdenerwowaniu potrafię przeklinać, a co tu dopiero mówić o innych rzeczach. Co ciekawe doskonale się pilnuję i nad sobą panuję – jeszcze nigdy nie wymknęło mi się przy nich żadne niecenzuralne słowo :]. Nadal jestem wesoła i to może nawet bardziej niż kiedyś... I przede wszystkim teraz miewam moje nagłe napady śmiechu i często dostaję „głupawki”, co kiedyś nie było tak powszechne ;). I do tej pory uchowała się jakoś moja wrażliwość – potrafię wyczuć różne niuanse, np. kiedy ktoś coś ukrywa, czuje się nieswojo, głupio itd. itp. Zawsze chętnie pomagałam innym, jeśli tylko potrafiłam i nadal próbuję to robić. Dochodzę do wniosku, że moi rodzice naprawdę dobrze mnie wychowali i jestem im za to wdzięczna. Mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się wpoić pewne zasady moim własnym dzieciom i że wyrosną na dobrych, uczciwych ludzi.

Pytaliście mnie kilkakrotnie o plany na przyszłość... No cóż, z czasem uległy one zmianie. Kiedyś pragnęłam zostać dziennikarką, ale porzuciłam ten pomysł ze względu na konieczność zdawania historii, z której jestem naprawdę cienka (nie mam takiej pamięci do różnych dat i wydarzeń). Doszłam do wniosku, że czuję się szczęśliwa, kiedy mogę komuś pomóc, ulżyć w cierpieniu, pocieszyć, wysłuchać... Ale nie zostanę ani lekarzem, ani tak, jak sugerowała np. Niewidzialna, psychologiem z tej prostej przyczyny, że nie jestem w stanie zdawać egzaminów z przedmiotów, które obowiązują na odpowiedni do tego kierunek. A poza tym obawiałabym się, że zaczęłabym żyć problemami swoich pacjentów i stałoby się to całym moim życiem. A to mogłoby mnie zniszczyć... A jeśli chodzi o mój wybór – zdecydowałam się na kierunek związany z językiem hiszpańskim, którego zawsze chciałam się nauczyć. A jeśli nie uda mi się dostać na iberystykę, to będę próbowała na germanistykę lub  niderlandystykę. Gdziekolwiek bym jednak nie poszła – wszędzie czeka mnie egzamin z niemieckiego i polskiego i... ogromna ilość chętnych na jedno miejsce. Czarno to widzę, ale... zobaczymy, jak to będzie. Ale co do pomocy innym, nie wykluczam tego w swoim przyszłym życiu. Jednak na pewno nie będzie to mój zawód...

Właśnie mi moje Kochanie przypomniało przez żart o pewnym moim marzeniu z dzieciństwa... Niektóre dziewczynki marzyły o tym, żeby zostać pielęgniarkami, nauczycielkami lub aktorkami, a ja chciałam zostać pisarką... Powieściopisarką :). A wszystko przez to, że nie zakończyło się na pasji czytania i połykaniu jednej książki za drugą, ale przerodziło się także w pociąg do pisania. Już w wieku kilku lat pisałam różne wymyślone przez siebie opowiadania i historyjki. Sprawiało mi to wielką przyjemność i radość. Jakiś czas temu porzuciłam jednak taką swoją pisaninę na rzecz... no właśnie czego? Czy aby czegokolwiek? Skończyłam z tym i chociaż kilkakrotnie chciałam napisać coś nowego, nic z tego nie wyszło. Pojawiło się mnóstwo zajęć, które mnie zupełnie pochłonęły i jakoś nie myślałam już o tym... Aż do dzisiaj. Może ten blog jest wyrazem tych głęboko ukrytych w podświadomości pragnień? Bo jestem przekonana, że cały czas gdzieś to we mnie siedzi. Ciekawa jestem, jak potoczą się moje dalsze losy... Kim ostatecznie zostanę, jakie plany i pragnienia uda mi się zrealizować, a jakie pozostaną tylko i wyłącznie w sferze marzeń... Mam nadzieję, że dane mi będzie się przekonać...

Widzę, że ta notka jest już strasznie długa, więc może lepiej skończę, bo ja mogłabym co prawda tak pisać i pisać, ale pewnie nikomu nie chce się tego później czytać :P.

Wytrwałym życzę więc miłej lektury, a wszystkim pozostałym (pewnie większości) słodkich snów :].

Nowe życie ciągle w zasięgu naszych możliwości......
Autor: linka-1
29 maja 2004, 00:13

Z każdą sekundą

zaczyna się dla nas nowe życie.

Wyjdźmy z radością na jego spotkanie.

Niezależnie od tego

czy je spotkamy, czy też nie,

musimy wytrwale podążać naprzód,

a będzie nam się lepiej wędrować

z oczami skierowanymi

przed siebie, a nie do tyłu.

 

Jerome K. Jerome

 

 

Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć wszystko na nowo... I zawsze warto, bez wątpienia. Nasze życie zależy od nas samych i to my decydujemy o tym, jak będzie ono wyglądało, jaką wartość mu nadamy... Każdy popełnia czasem błędy, ale zazwyczaj mamy szansę je naprawić. I takiej okazji po prostu nie można zmarnować. Czasami jest bardzo ciężko, ale nigdy nie należy się poddawać... Jak napisał Ernest Hemingway – „Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać”. I nigdy nie powinniśmy o tym zapominać. Za każdym razem, kiedy upadamy, musimy znaleźć w sobie tyle siły, żeby się podnieść i odważnie stawić czoła dalszym przeciwnościom losu. Najważniejsze, to nie tracić nadziei i wierzyć... Bo jeśli my sami będziemy przekonani, że damy sobie radę, na pewno tak właśnie będzie. Co więcej uwierzą w to wówczas także inni...

Przede wszystkim w życiu trzeba być „dalekowidzem”. Przeszłość jest istotna, bo stanowi niemal całe nasze (dotychczasowe) życie, ale... to teraźniejszość i przyszłość powinny być dla nas najważniejsze. Bo z nimi związane będzie nasze dalsze życie... W tym, co było (co się nam przytrafiło, co zrobiliśmy itd.), nie możemy już dokonać żadnych diametralnych zmian (ewentualnie odwrócić niekiedy bieg wydarzeń lub zminimalizować przykre konsekwencje), natomiast jeżeli chodzi o naszą przyszłość, wszystko jest możliwe. I to stanowi pocieszenie :). Trzeba tylko mieć zapał, energię i wiarę w powodzenie realizacji swoich planów i zamierzeń :). A później pozostaje już tylko wprowadzanie ich stopniowo w życie. Nic nie jest stracone – jeszcze wszystko może się udać! Już wiele za nami, ale jeszcze przed nami tyle...

 Pamiętajcie o tym :).

To i owo :P
Autor: linka-1
27 maja 2004, 14:08

Ach... Nawet nie wiem, od czego by tu zacząć :). Mam już za sobą pierwszą i przedostatnia maturę ustną... Została mi jeszcze tylko geografia i ... w końcu upragniony (?) koniec!

Muszę powiedzieć, że wspomnienie tej właśnie matury będzie chyba jednym z moich najlepszych wspomnień związanych ze szkołą. Przez te 4 lata naprawdę bardzo się przywiązałam do okolicy, samego budynku liceum nr XVIII, do atmosfery w nim panującej, nauczycieli, kolegów... Będzie mi tego wszystkiego cholernie brakowało! Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałabym pozostać w tej szkole, jeszcze przynajmniej jeden rok. Te wszystkie chwile radości, smutku, strachu, nagłe napady śmiechu, zabawne sytuacje... Dlaczego powoli i nieubłaganie staje się to przeszłością i wspomnieniem? Ja nie chcę iść na studia! Jak ja się odnajdę na jakiejkolwiek uczelni? To nie dla mnie. Ja nie jestem jeszcze na to przygotowana! Pozwólcie mi zostać w mojej szkole... Nie chcę się rozstawać z tymi tak doskonale mi znanymi murami szkolnymi, z moją klasą i profesorami... Jak ja wytrzymam bez widoku ich twarzy? Bez uśmiechu mojego wychowawcy, żartów polonistki... Właśnie tej dwójki spośród grona pedagogicznego będzie mi najbardziej brakowało. Uważam, że to nie tylko dobrzy i wymagający nauczyciele, ale także wspaniali ludzie – weseli, uśmiechnięci, z poczuciem humoru.

Podsumowanie wszystkich dotychczasowych egzaminów wygląda następująco:

- polski pisemny – 3

- polski ustny – 5

- niemiecki pisemny – 5

- niemiecki ustny – 5 (w konsekwencji zwolnienia)

- geografia ustna – ? (okaże się 09.06).

Ogólnie jestem zadowolona z efektów mojej 4-letniej nauki w liceum. Nawet z tym polskim zdołałam się jakoś pogodzić, chociaż do tej pory nie potrafię zrozumieć przyczyn tak niskiego ocenienia mojej pracy. No ale trzeba się cieszyć tym, co się ma :). Zawsze mogło być gorzej ;), jakby to powiedziała pewna osoba :].

A poza tym jestem bardzo szczęśliwa. Wszystko to za sprawą moich znajomych i mojego Słoneczka. Po prostu jest cudownie i niech tak pozostanie...

Nigdy nie zapomnę, jak bardzo się namęczyłam i wycierpiałam z powodu własnej głupoty. Popełniłam ten sam błąd, co kiedyś – ubrałam na maturę szpilki i nie wzięłam żadnych butów na zmianę. Wierzcie mi, myślałam, że po prostu umrę w tych butach... Nigdy więcej czegoś takiego! Nie pojmuję osób, które dobrowolnie skazują się na takie męki (np. moja siostra). W czymś takim nie da się chodzić i tyle! Przecież najważniejsza powinna być wygoda... Żałujcie, że nie mogliście widzieć, jak człapałam z moją kumpelą na rynek... Ja się śmiałam z niej, ona ze mnie... Musiałyśmy naprawdę przekomicznie wygladać :). Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że szłyśmy niemal tip-topkami, dziwnie powyginane, bo każdy krok sprawiał nam ból. A wiecie, co było najzabawniejsze? Moje dwie koleżanki odłączyły się od nas i poszły odebrać dowód jednej z nich. Umówiłyśmy się w rynku w jednym z ogródków piwnych. I wyobraźcie sobie, że one dotarły na rynek pierwsze! Myślałam, że po prostu umrę ze śmiechu... Żałuję teraz, że nie liczyłam czasu, który nam zajęło dojście spod naszej szkoły na rynek. Jak zwykle było bardzo sympatycznie, a przede wszystkim zabawnie :).

Kiedy już zdecydowałyśmy się wracać do domu doszłyśmy z Anetą do wniosku, że nie damy rady zrobić w tych przeklętych buciorach ani jednego kroku więcej i... zdjęłyśmy je. Czułam się dziwnie, stąpając boso przez centrum Wrocławia - jak jakiś żebrak albo karmelita bosy :P. Ale już nic nie miało dla mnie znaczenia, a najmniej reakcja innych  – chciałam się jak najszybciej znaleźć w domu i tylko to się liczyło. A poza tym mogłam chwilowo odetchnąć z ulgą i nie cierpieć takich katuszy. Jednak w autobusie ponownie musiałam wbić się w to „narzędzie tortur” i znowu myślałam, że umrę... A autobus jak na złość wlókł się i utykał co chwilę w korkach. Jazda do domu trwała okropnie długo... A może to tylko mi ten czas wydawał się wiecznością...

Dzisiaj odczuwam skutki tych długotrwałych (bo aż 10-godzinnych!)męczarni – trochę napuchły mi nogi. Dobrze, że przynajmniej żadnych odcisków nie mam. Gdyby nie ten niebotyczny jak dla mnie obcas, te szpilki byłyby całkiem wygodne...

Czuję, że teraz mogłabym napisać jakiś hymn na cześć glanów – jednych z najwygodniejszych butów świata :]. Szkoda tylko, że powoli zaczyna się robić jak na nie zbyt ciepło i trzeba będzie przerzucić się na lżejsze obuwie.

A co poza tym? Ostatnio przegrałam jeden, a wygrałam drugi zakład. Ja, która do niedawna kierowałam się kategoryczną zasadą – żadnych zakładów! Jakaś hazardzistka się ze mnie robi ;). W efekcie pierwszego muszę postawić flaszkę mojej kumpeli, bo tak jak mówiła, dostałam 5 z ustnego polskiego. A co do drugiego zakładu... Mmmmniam! Wyobraźcie sobie, że dzisiaj spróbuję sernika upieczonego przez... moje Słoneczko :)!!!! Podobno wyszedł pyszny :). Ja to mam zdolnego faceta :> - naprawdę jestem z niego dumna :].

Ale i tak dochodzę do wniosku, że pora skończyć z zakładami i powrócić do starych zasad :).

Aaach... Życie jest piękne. I po zakończonych maturach zamierzam korzystać z niego ile tylko się da. To będzie coś – od żadnych szaleństw się nie powstrzymam ;).

To by było na tyle... Jak zwykle dość pokaźnych rozmiarów wyszła ta notka...

I zauważyłam, że łamię swoje postanowienie, którego miałam się trzymać – zaczynam opisywać jakieś głupoty w miejsce moich przemyśleń i rozważań...  Ale w najbliższym czasie na pewno pojawi się jakaś bardziej filozoficzna i poważna notka :). A póki co wygladają one tak, a nie inaczej, ponieważ są zgodne ze stanem mojego ducha i... aktualnymi wydarzeniami. Jakby nie było matury chwilowo zdominowały wszystko... A poza tym chciałam sobie trochę odpocząć i zarzucić na jakiś czas wszelkie rozmyślania i refleksje na temat świata, życia i ludzi.

Trzymajcie się, kochani :*! Do następnej notki :)!!

Wyniki matury pisemnej...
Autor: linka-1
21 maja 2004, 16:06

       Można powiedzieć, że po mojej „depresji” spowodowanej wynikami matury pisemnej, nie pozostał już ślad. Nie będę ukrywać, że były one dla mnie dużym zaskoczeniem i bardzo mnie rozczarowały... Naprawdę spodziewałam się z polskiego jakiejś lepszej oceny i do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego moje wypracowanie zostało tak nisko ocenione. Byłam z niego zadowolona, a zazwyczaj nigdy nie myliłam się w osądach, co do twórczości własnej. W każdym razie dostałam 3 i muszę się z tym pogodzić... Być może stało się tak za sprawą popełnionej przeze mnie większej, niż zazwyczaj, ilości błędów. Oczywiście nie bez znaczenia był ten nieszczęsny błąd rzeczowy... No trudno, bywa... Teraz trzeba się zmobilizować do nauki, bo już w środę jest ustna z polskiego. Muszę przez te 4 dni powtórzyć wszystko to, czego uczyłam się przez 4 lata nauki w liceum :P. Może być ciężko, bo jakby nie było to trochę mało czasu. Zapowiada się więc wielka improwizacja :D. Co do niemieckiego wszystko poszło zgodnie z planem, dostałam 5 i tym sposobem jestem zwolniona z ustnej. Dobre chociaż to. Chyba zbyt wiele chciałam mieć, a nie można być zachłannym :P. Ma to też swoje dobre strony – tym sposobem muszę się trochę pouczyć i będę miała jakiekolwiek pojęcie o pewnych zagadnieniach, kiedy zacznę chodzić na kursy przygotowawcze na studia... na pewno będę się lepiej czuła ze świadomością, że posiadam przynajmniej minimalna wiedzę :P.

       Teraz jest mi przykro tylko z tego powodu, że moje biedne Kochanie musiało być świadkiem tego przygnębienia, które mnie wtedy opanowało... Sebek tak bardzo starał się mnie pocieszyć, a jego wysiłek był daremny... Te starania poprawienia mi humoru na dłuższą metę  z góry skazane były na niepowodzenie... Po prostu musiałam przeżyć swoje - wypłakać się i przełknąć gorycz porażki i rozczarowania... A po prostu potrzebowałam na to trochę czasu (dokładnie jednego dnia). Teraz dochodzę do wniosku, że to było zabawne... Inni gratulowali mi tej 5 z niemieckiego, a ja nie byłam w stanie się nią cieszyć... Wszyscy skakali z radości, że zdali, byli uśmiechnięci i radośni, a ja... Musiałam wyglądać wśród nich zgoła dziwnie... Ktoś, kto przyglądał się temu z boku mógł wysnuć tylko jeden wniosek – nie zdała :D.

Jestem teraz pełna obaw, co do tego, co będzie się działo w środę (a tak na marginesie pamiętajcie, że to Dzień Matki!!), ale mam nadzieję, że jakoś sobie poradzę... Najważniejsze to zdać maturę i mieć to w końcu za sobą! Wiadomo, że chciałoby się mieć jak najlepsze wyniki, ale w moim przypadku one i tak nie mają żadnego znaczenia przy rekrutacji na uczelnię, bo czekają mnie egzaminy.

       Dzisiaj zobaczę się z moim Słoneczkiem i postaram się wynagrodzić mu to, co musiał przeżyć w czwartek - całą tę nieprzyjemną atmosferę.

 

PS. Żałuję, kochana Kumciu, że nie będę w stanie Ci pomóc... W innych okolicznościach bardzo chętnie bym to zrobiła, ale sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej i w konsekwencji muszę się ostro zabrać do roboty. Ale na pewno sobie świetnie poradzisz, trzymam za to kciuki!!

Na zawsze splecione ręce...?
Autor: linka-1
15 maja 2004, 23:54

W głębi oczu twych
Widzę cały świat -
Szukałam długo, choć pod wiatr.
5000 myśli, ogień w nas...

Teraz budzę się...
W twych ramionach jest
Wszystko, co chciałam zawsze mieć -
Już nie pamiętam smaku łez.

Poza nami nie ma nic,
 Zabrakło słów.
 W objęciach trzymam Twe serce.
 Poza nami nie ma nic,
 Wystarczą mi na zawsze
 Splecione ręce

Już nie ważne jest
Ile mamy lat.
Wszystko ma inny, słodki smak -
Teraz chcę poznać życia blask.

Bo poza nami nie ma nic -

Ten pierwszy raz
U bram wieczności miłość ma...
Otwórzcie nam!

Wszystko, co chciałam zawsze mieć -
Już nie pamiętam, już nie pamiętam smaku łez.

 Poza nami nie ma nic,
Wystarczą mi na zawsze

Splecione ręce...

 

 

Chyba nawet nigdy nie słyszałam tej piosenki, ale to nieistotne. Bo moją uwagę przykuły jej słowa – to one mają dla mnie znaczenie...

Oddają one częściowo stan mojego ducha i wszystkiego, co się we mnie dzieje

odkąd w moim życiu pojawił się Sebastian.

Każdego dnia tak wiele się dzieje... Z każdą chwilą kocham go coraz bardziej...

A jednocześnie tak często go ranię i krzywdzę...

Zdarza się to zdecydowanie zbyt często!

Czasami odnoszę wrażenie, że przestaję panować nad swoimi emocjami.

Nad tym, co dzieje się w mojej głowie...

Kiedy byłam młodsza, nim w moim życiu pojawił się pierwszy chłopak

sądziłam, że kiedy w końcu się „zakocham”, będę najwspanialszą dziewczyną,

 jaką można sobie wymarzyć – troskliwą, opiekuńczą, czułą, wrażliwą...

Nigdy bym nie przypuszczała, że będę potrafiła zachować się w tak dziwny i niepojęty sposób.

A jednak...

Tak trudno jest mi to wszystko zrozumieć... Nie potrafię nad tym zapanować.

Za każdym razem obiecuję sobie, że zdarzyło się to po raz ostatni...

Ale to tylko moje pobożne życzenie...

Nie wiecie, jak to boli, kiedy na tej ukochanej twarzy widzi się

smutek, rozpacz, żal, ból...

Po prostu ściska się serce...

Ale najgorsze jest to, że często długo nie potrafię się zdobyć na żadną reakcję.

Patrzę na efekty mojego irracjonalnego zachowania i łzy napływają mi do oczu.

Mam ochotę zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu

i już nigdy więcej nie stać się przyczyną zmartwień ukochanego człowieka.

Nikt, kto nie znalazł się w podobnej sytuacji nie jest w stanie tego zrozumieć.

 

***

 

Szczęście na dobre rozgościło się w moim życiu z chwilą,

kiedy zrozumiałam, że to jest to, na co czekałam całe życie.

Kiedy porwało mnie to i niepodzielnie nade mną zapanowało...

I nie chcę, żeby kiedykolwiek uległo to zmianie.

Teraz długotrwały smutek omija mnie szerokim łukiem –

zdarzają się tylko krótkie chwile załamania i zniechęcenia,

a poczucie beznadziei pojawia się głównie za sprawą moich wybryków.

Po depresji nie pozostał nawet ślad...

Już nawet nie pamiętam, jak się wtedy czułam.

Teraz na mojej twarzy praktycznie cały czas widnieje szeroki uśmiech.

Ten uśmiech nie może już być szerszy w momencie

kiedy widzę swoje szczęśliwe i zadowolone Słoneczko.

Będę miała na starość twarz całkowicie pokrytą drobnymi zmarszczkami...

I jeżeli taki stan rzeczy, jak teraz, miałby nadal trwać, to będą to zmarszczki szczęścia.

Wydaje mi się, że nie będę miała niczego przeciwko nim...

Pewnie nawet je polubię.

Będą one świadectwem i potwierdzeniem wszystkich cudownych chwil...

Wszystko ma inny, słodki smak...

Na zawsze splecione ręce...?