Wyjazdowe perypetie i wspomnienia :)
| Kategorie: Nowy rozdział życia
Tagi: jezioro łagów
16 sierpnia 2010, 20:45
Z żalem i ciężkim sercem rozstawałam się z przepięknym Łagowem, gdzie spędziłam razem z narzeczonym dwutygodniowy urlop. Jak trudno powrócić do szarej rzeczywistości, która już za chwilę ponownie stanie się wypełniona licznymi obowiązkami i stresem związanym z pracą. Tę wyprawę można uznać za wyjątkową z wielu względów. Już sam jej początek był niezapomniany, a przy tym, śmiem twierdzić, mógł się przytrafić tylko nam. Bo czyż ktokolwiek inny byłby tak „zdolny”, żeby zajechać nie do tej miejscowości, do której się zmierzało, tylko zupełnie innej - wprawdzie o tej samej nazwie i leżącej w obrębie tego samego województwa, ale jednak nie mającej nic wspólnego z jeziorami :)? Mało tego, my na dodatek trasę, którą pokonuje się mniej więcej w cztery godziny, przebyliśmy jedynie w… siedem :D!! Nie pytajcie, jak to możliwe. Po prostu trzeba być nami :D. Takie są skutki, gdy daje mi się do ręki mapę, która jest dla mnie czarną magią. Jej tajników nigdy nie udało mi się zgłębić i zaczynam się obawiać, że taki stan rzeczy nieprędko się zmieni. Nie mniej jednak starałam się, jak mogłam, pokierować nas odpowiednio do tego, co jak sądziłam, udało mi się odczytać z mapy. Może to moja wina, że zamiast omijać szerokim łukiem wszelkie napotkane miejscowości, wjeżdżaliśmy do nich, a później, o zgrozo, nie mogliśmy wyjechać z powrotem na właściwą trasę, ale przecież ja nigdy nie twierdziłam, że potrafię się posługiwać mapą :D, wręcz przeciwnie. Najgorzej było w Zielonej Górze, gdzie w głowie się kręciło od niezliczonych rond. Boże, mają ich tam chyba ze dwadzieścia :P. Moja wytrzymałość została wystawiona na ciężką próbę, gdy spytany o pomoc pan zaczął nam tłumaczyć, że najpierw powinniśmy jechać prosto do pierwszego skrzyżowania, później w lewo, później w prawo, znowu prosto i na rondzie gdzieś tam. Gdy usłyszałam to magiczne i znienawidzone zarazem słowo „rondo”, nie wytrzymałam i zaczęłam trząść się ze - z trudem powstrzymywanego - śmiechu. Wiem, że to ja się uparłam, żeby nie brać nawigacji GPS, ale mój kochany narzeczony też nie był bez winy. W końcu to on wytyczył nam przez pomyłkę drogę do drugiego Łagowa. Ocknęłam się dopiero w tej złej miejscowości, która okazała się być zabitą dechami dziurą, a nasz „pensjonat” jakąś rozwaloną stodołą :D. A przecież moja siostra twierdziła, że tam jest ładnie! Wtedy przytomnym okiem spojrzałam na mapę i zadałam pytanie, dlaczego jechaliśmy do miejsca, gdzie w obrębie kilkudziesięciu kilometrów nie ma nawet śladu po jeziorze :D. Potrafiłam nawet wskazać, gdzie powinniśmy się kierować - a mianowicie w okolice Łagowa Lubuskiego, leżącego na terenie Łagowskiego Parku Krajobrazowego. Po czym zaklęłam siarczyście, a następnie zaczęłam płakać ze śmiechu. Nie mogliśmy się uspokoić przez dobrych kilka minut, ale w końcu trzeba było ruszać w dalszą drogę. Kiedy wreszcie dotarliśmy do naszego pensjonatu, byliśmy wykończeni. Zwłaszcza mój biedy pan kierowca.
Zaczęły się dwa tygodnie raju na ziemi, kiedy mogłam się cieszyć obecnością K. przez cały długi dzień… Pogoda nam dopisała. Wprawdzie praktycznie przez całe dwa tygodnie straszyli burzami i ulewami, ale do nas one na szczęście nie dotarły. Kilka razy lało jak z cebra, ale poza tym było naprawdę ciepło i słonecznie. Wędrowaliśmy wzdłuż obu jezior - Trześniowskiego i Łagowskiego - po pięknych lasach, pływaliśmy po nich m.in. na rowerze wodnym i w łódce, wylegiwaliśmy się na pobliskim pomoście, odwiedziliśmy wieżę widokową w Zamku Joannitów, skąd roztaczał się piękny widok na cały Łagów, przyglądaliśmy się turniejom rycerskim, które odbywały się z okazji jarmarku joannitów - jednym słowem staraliśmy się jak najlepiej wykorzystać każdą chwilę. Ach, jak mi będzie brakowało tych beztroskich chwil - pięknych widoków, kaczek i łabędzi przepływających tuż obok, na wyciągnięcie ręki, kotów niespodziewanie zjawiających się podczas grilla, nawet pająka wpadającego mi za dekolt podczas spaceru po lesie. A przede wszystkim ciszy, spokoju i cudownie świeżego, czystego powietrza. Tak się przyzwyczaiłam do widoku, który rozciągał się z okna naszego pokoju w pensjonacie, że nie mogę się pogodzić z tym, iż bezpowrotnie go utraciłam. Obserwowanie leniwej, ślicznej biało-czarnej kici z sąsiedniego domu, znajdującego się naprzeciwko, stało się moim rytuałem, od którego zaczynałam i kończyłam każdy kolejny dzień. Było po prostu cudownie. Tym trudniej jest mi się teraz pogodzić z koniecznością przebywania bez narzeczonego na co dzień, smrodem spalin i zanieczyszczonym wrocławskim powietrzem, a przede wszystkim powrotem do starych zmartwień i obaw. Coraz częściej marzę o wyjeździe z Wrocławia i zamieszkaniu w zdecydowanie czystszym i spokojniejszym regionie. Kto wie, jak to będzie i gdzie ostatecznie znajdziemy z K. miejsce dla siebie?
A tutaj kilka zdjęć:
Naładowałaś akumulatorek na nowy roczek szkolny.
Może wyda Ci się to dziwne, ale się stęskniłam za Twoimi notkami. Zapowiadam poprawę i postaram się w najbliższych dniach też skrobnąć coś u mnie - zmotywowałaś mnie! Piękne zdjęcia, piękne krajobrazy i WY! Wciąż, nieustannie zakochani :).
Dodaj komentarz