Archiwum 05 marca 2004


Niby niewiele, a czasami tak dużo...
Autor: linka-1
05 marca 2004, 23:27

Pomagaj rozmową!

Jedno dobre słowo,

jeden uśmiech zachęty,

jedna budująca myśl

to w wielu przypadkach

początek wielkiego zwycięstwa tych,

którzy nas otaczają.

Jeżeli nie będziesz mógł zadziałać, mów.

Jeżeli nie będziesz mógł mówić

przynajmniej usilnie myśl,

życząc szczęścia potrzebującej osobie,

a ono ją ogarnie.

Pomagaj zawsze!

 

C. T. Pastorino

 

 

To zadziwiające, jak wielką moc może mieć coś zdawałoby się tak niepozornego, jak przyjazny gest, uśmiech czy dobre słowo. A to wszystko może się stać pewnym impulsem... Być może tylko tyle wystarczy, żeby ktoś całkowicie zrezygnowany i zniechęcony odzyskał nadzieję i chęć życia. Wszyscy miewamy chwile załamania... Każdy z nas inaczej sobie z nimi radzi... Czasami przychodzą nam wtedy do głowy najczarniejsze myśli. Jakże wielu ludzi w takich momentach kładzie na szali swoje życie... A przecież jest ono najwspanialszym darem... Jednak wystarczy nierozważnie podjęta decyzja i jedna sekunda, żeby zaprzepaścić daną nam szansę... Kto wie, może poświęcając odrobinę swojego czasu i uwagi drugiemu człowiekowi, ratujemy mu życie... Nigdy nie wiadomo, czy nie stoi on właśnie na krawędzi... Jak to jest, że niektórzy mają w sobie tyle siły, odwagi, woli walki i życia, że potrafią przetrwać nawet najgorsze chwile, poradzić sobie z tragedią, która ich dotknęła i z ufnością patrzeć w przyszłość? A tymczasem dla innych nawet drobne i nieistotne, z obiektywnego punktu widzenia, niepowodzenia, są przyczyną zupełnego załamania, myśli i działań samobójczych? Czy zależy to od silnej psychiki, wiary, nastawienia... czy jeszcze od czegoś innego? A jeśli tak, to od czego?

 

Powinniśmy pamiętać,

że nie jesteśmy jedynymi istotami,

które doświadczają sytuacji pozornie bez wyjścia.

Tak jak latawiec wznosi się w górę

wbrew podmuchom wiatru,

tak najgorsze kłopoty mogą nas umocnić.

Tysiące ludzi przed nami spotykał identyczny los

i poradzili sobie z nim, więc i my damy sobie radę!

 

R. Brasch

Podjęte działania...
Autor: linka-1
05 marca 2004, 12:16

Można powiedzieć, że w moim przypadku albo nie dzieje się nic, albo wszystko toczy się błyskawicznie... Zdałam sobie właśnie sprawę, że jak już coś ruszy z miejsca (co czasami trwa dosyć długo), to „galopem”.

Wczoraj nie poszłam do szkoły, bo część osób miała matury próbne (geografia i biologia) i w związku z tym przydzielili pozostałą część naszej klasy do klasy B i mieliśmy mieć lekcje zgodnie z ich planem. Nie spodobało mi się to, więc zdecydowałam się zostać w domu. I całe szczęście, że tak się stało. Już rano zaczęłam się kiepsko czuć, a po południu znowu dopadły mnie te okropne boleści... Leżałam na łóżku, jęczałam i zwijałam się z bólu... Znowu przez moją głowę przewijały się myśli, za jakie grzechy spotyka mnie coś takiego. Modliłam się, żeby jak najszybciej mi przeszło. Ale ponieważ jakoś przejść nie chciało, mój ojciec zadzwonił do naszej znajomej lekarki. Miała przyjść ok. 21. Do tego czasu na szczęście ból zelżał, a później przeszedł zupełnie. Ta lekarka ma bardzo duże poczucie humoru i potrafi niezwykle zabawnie opowiadać różne historie. Wyszła od nas dopiero po 24 i wyobraźcie sobie, że niemal przez cały ten czas płakałam... ze śmiechu J. Nawet największy ponurak musiałby się roześmiać, gdyby ją usłyszał, więc chyba nietrudno się domyślić, co działo się ze mną :D. Ech... te jej opowieści i teksty, którymi rzucała... Szkoda, że teraz nie potrafię już tego odtworzyć. W każdym razie wyszło na to, że jesteśmy rodziną patologiczną ;). Normalny człowiek zareagowałby jej zdaniem już po trzech przypadkach nasilonego bólu brzucha, połączonego z jeszcze kilkoma nieprzyjemnymi objawami, a my zrobiliśmy to dopiero po roku czasu i to na dodatek tylko dlatego, że w moim przypadku następowało ogólne osłabienie. Lekarka powiedziała, że należy dziękować Bogu, że zaczęłam mdleć i zwijać się z bólu, bo inaczej pewnie jeszcze długo byśmy to wszystko lekceważyli. I pewnie ma rację... Bo chociaż wszystkich nas to nieco niepokoiło, to jednak nikt nie chciał podjąć jakiś działań zapobiegawczych... Pewnie gdyby nie to wszystko, to męczyłabym się jeszcze przez kolejny rok... A tak wszystko potoczyło się błyskawicznie. Dostałam na dzisiaj skierowanie na badania (z których właśnie niedawno wróciłam) i teraz czekamy na wyniki, które mają być dzisiaj ok.16. Jednak wstępna diagnoza to lamblioza i wyniki prawdopodobnie ją potwierdzą. Okazuje się, że przy dłuższym trwaniu tej choroby dochodzi do znacznego wyniszczenia... Mogłabym mieć później poważne problemy z wątrobą... Mam nadzieję, że lamblioza jeszcze nie rozwinęła się u mnie zbyt poważnie i że żadne zagrażające mojemu zdrowiu konsekwencje jeszcze mi nie grożą... I cieszę się, że w końcu podjęte zostały jakieś działania w trosce o moje zdrowie. Kamień spadł mi z serca, chociaż cały czas się obawiam... Teraz już czegoś innego... Ale przecież lepiej znać prawdę (nawet najgorszą), niż żyć w nieświadomości. Przynajmniej wiadomo, na co należy się przygotować...