Archiwum 25 stycznia 2005


Wyznanie winy...
Autor: linka-1
25 stycznia 2005, 18:31

Jestem dziwna...

Mam pretensje do samej siebie, ale też do niego...

Ostatnio z niczego nie jestem zadowolona, a chyba najmniej ze swojego zachowania i postępowania... A skoro ja sama zauważam jego niewłaściwość, to co dopiero inni...

Chociaż być może ich nie denerwuje to aż tak bardzo...

Bo nie muszą ze mną wytrzymywać tyle, ile ja sama.

A jakby wszystkiego było mało, ostatnio zawodzę ludzi. Może nie jest to na tyle poważne, żeby mieli mieć do mnie żal, ale ja go mam sama do siebie. Bo pomaganie innym zawsze było dla mnie najważniejsze.

Czy ja wszystko wyolbrzymiam i stwarzam sobie problemy z niczego?

Och, naprawdę już nie wiem...

Ale cokolwiek ostatnio nie zrobię lub nie powiem, jest nie tak...

Naprawdę załamać się można...

On ma do mnie pretensje, że w czasie naszych rozmów na GG przestałam ostatnio używać emotikonek... Używam ich, ale tylko sporadycznie, to prawda... A on pyta, czy tym sposobem chcę mu coś zasygnalizować i dać do zrozumienia... Naprawdę nic ponadto, że nie czuję wówczas powodów do radości i jestem rozdrażniona. A obłudy zawsze się wystrzegałam i nie zamierzam teraz zmieniać zwyczajów.

Denerwuje mnie, że pewnej sprawie poświęca tak dużo swojego czasu... Wczoraj cały dzień czekałam, aż się pojawi na GG, a zjawił się dopiero późnym wieczorem. Ale czy to jego wina? Podjął się pewnego zadania i teraz się wywiązuje ze swoich obowiązków. Dlaczego więc ja nie potrafię tego zrozumieć? Może dlatego, że uważam, że to już czasami przesada i że zbyt długo nad tym siedzi?

Czasami, kiedy między nami układa się wyjątkowo źle, on nagle proponuje, że do mnie przyjedzie... Tylko, że wtedy zazwyczaj jest już grubo po 23 lub po północy... I chyba nie może pojąć, dlaczego nie chcę mu na to pozwolić, skoro oboje tak bardzo tego potrzebujemy. Ano dlatego, że nie mieszkam sama... A naprawdę trudno byłoby mi wytłumaczyć moim rodzicom, dlaczego chcę o takiej porze na chwilę wyjść, lub też dlaczego on pragnie się zjawić. Oni wiele potrafią zrozumieć, ale na pewno nie coś takiego. A przecież zazwyczaj, kiedy siadam wieczorem przed komputerem, jestem już po kąpieli i mam mokre włosy. A to stanowi dodatkową przeszkodę. Naprawdę tak trudno to pojąć? Gdybym mieszkała sama (chociaż taka ewentualność nie ma prawa bytu, bo wtedy on mieszkałby ze mną), więc może raczej gdyby moich rodziców i siostry nie było w domu, nie miałabym żadnych zastrzeżeń. Nie mam nic przeciwko robieniu szalonych rzeczy raz na jakiś czas, ale to niestety nie wchodzi w grę.

 

Ostatnio, a dokładniej 21 stycznia, wszystko zupełnie wymknęło się spod kontroli. Znowu podczas naszej rozmowy doszło do ostrzejszej wymiany zdań, chociaż zaczęło się zupełnie niewinnie. Napisałam dla niego opowiadanie, w którym rzeczywistość mieszała się z fikcją literacką. I byłam naprawdę zadowolona z efektów mojej pracy. Ale jemu nie spodobało się zakończenie... Nie mogłam tego zrozumieć, ale nie robiłam z tego problemu. Tylko, że on niebawem wziął się za pisanie pracy na etykę i tym, co ostatnio tak bez reszty go pochłania. Zrobiło mi się trochę przykro, że to opowiadanie, pisane z sercem i mające być ukoronowaniem naszej miłości, nie spodobało się mu tak bardzo, jak się spodziewałam.

A co najgorsze chyba zupełnie na opak je zrozumiał... Miałam jak najszczersze intencje, kiedy je pisałam, a on zaczął się w nim doszukiwać jakichś pokrętnych sensów. I to mnie zabolało... Bo w ogóle nie przypuszczałam, że mógłby coś tak odebrać. I wtedy powiedział, że tak jakoś dziwnie się ze mną rozmawia...

Powiedziałam mu więc, że nie mam specjalnie powodów do radości... Że martwię się zaliczeniem z historii literatury i mam do niego żal o to, że ostatnio nie spełnia danych mi obietnic... Co prawda nie dotyczy to niczego poważnego, a tylko napisania dla mnie czegoś... A on nie ma na to czasu, sił i ochoty... I potrafię to zrozumieć. Ale boli mnie to, że nie wziął się za to, kiedy miał sporo wolnego czasu... Zostawił to na później i w efekcie nie doczekałam się tego do tej pory.

Po prostu poczułam się trochę zlekceważona, to wszystko... Przeżyję... A on niech się zajmie tym, co jest ważniejsze i nie cierpiące zwłoki. Zacznę się chyba przyzwyczajać. Najlepszym rozwiązaniem wydaje mi się obecnie przestać prosić o pewne rzeczy... I zamierzam się do tego zastosować. (Szkoda tylko, że od kilku miesięcy bezskutecznie staram się go przekonać, żeby poszedł wreszcie do okulisty... A przecież to dla jego dobra. No, ale skoro on się tym nie przejmuje, to dlaczego ja mam to robić...?).

A wtedy on zapytał, ile moich próśb spełnił przez ten cały czas... Sporo. Cóż przy tym wszystkim znaczy tych kilka niedotrzymanych obietnic. Przepraszam, że robię Ci wyrzuty.

I wtedy wysunął pretensje spowodowane nie używaniem przeze mnie emotikonek. Puściły mi nerwy i chciałam zakończyć naszą rozmowę, żeby dodatkowo nie pogarszać sytuacji. A on napisał coś, co już zupełnie wprawiło mnie w osłupienie.

„Cóż.... przez moją głowę przechodzą mi tysiące myśli na sekundę.. siedzę przed monitorem i nie mogę się skupić na niczym :(... Skoro tak bardzo Cię zawiodłem... i dzisiaj i ostatnio... to może nie powinniśmy być dłużej ze sobą ? Twoje opisy pozbawiły mnie już jakiejkolwiek nadziei.. Cóż życie nam nie będzie pisane razem.. i czas się z tym pogodzić.. bo jedna kłótnia, nieporozumienie.. niszczy wszystko..”.

Zupełnie się tego nie spodziewałam... Ale ja wcale nie ułatwiałam... Powiedziałam, że nie biorę na siebie całej odpowiedzialności za to, co się ostatnio dzieje... I że naprawdę wierzyłam w nas i naszą wspólną przyszłość... A później zapytałam, co jeszcze chce mi powiedzieć na pożegnanie. Tego z kolei on się nie spodziewał...

Nie wiem, dlaczego to napisałam. Po prostu tak odebrałam jego słowa i postanowiłam uszanować jego decyzję, chociażby nie wiem jak wiele miało mnie to kosztować. Nie rozumiałam tego wszystkiego, co się działo i tego, jak w ogóle do tego doszło... Przecież nie tak miało być. To był koszmar, z którego nie sposób się było jednak obudzić. Zaczęliśmy rozmawiać i wtedy wyszło na jaw, że moje zachowanie podczas naszego ostatniego spotkania bardzo go zabolało i że miał ochotę powiedzieć dość i wrócić do domu... Nie ukrywam, że zachowałam się wtedy okropnie... Coś mnie napadło i nie dałam się pocałować, przytulić, a na jego pytania odpowiadałam półsłówkami. I zdaję sobie sprawę, że nie zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Ale zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak bardzo go to dotknęło i zabolało... Nie przypuszczałam, że on to tak odebrał, chociaż bez wątpienia miał prawo. Później mi przeszło i było w porządku, a on nie wspomniał na ten temat ani słowa. Może gdyby to wtedy zrobił, nie doszłoby do takiej sytuacji. A ja zdążyłam o tym zupełnie zapomnieć i chyba nawet go za to nie przeprosiłam... Kiedy to do mnie dotarło poczułam się jak potwór. Bo zdałam sobie sprawę, jak bardzo go czasami krzywdzę, chociaż tak bardzo tego nie chcę, a niekiedy nawet nie zdaję sobie z tego sprawy. Jakim prawem ja mu robiłam wyrzuty, skoro sama miałam więcej na sumieniu? Wiem, że nigdy sobie tego nie wybaczę. Zbyt wiele się tego wszystkiego nazbierało... Zaczęłam wtedy zadawać sobie pytanie, po co w ogóle Bóg powołał mnie do życia... A kiedy spytałam, co ja mu dałam dobrego, czego bym nie przekreśliła złym, jego odpowiedź nie mogła mnie zadowolić i sprawić, bym przestała nienawidzić samej siebie. Śmiałam uważać się za dobrego człowieka, a tymczasem to ostatnie, co można o mnie powiedzieć!! I to jest dla mnie osobista tragedia...

Przecież ja powinnam być ostatnią osobą, przez którą on mógłby cierpieć... A tymczasem jest inaczej...

Następnego dnia, kiedy tak bardzo potrzebowałam rozmowy z nim (nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, co będzie z nami... ), on wrócił ze szkoły zbyt zmęczony, żeby porozmawiać ze mną na ten temat. Wymogłam więc na nim przyrzeczenie, że kiedy się spotkamy to o tym porozmawiamy.

 

Wydaje się, że teraz wszystko jest ok.

Tylko że... ja się boję samej siebie. Boję się, że znowu coś mi odbije i wszystko zniszczę.

Że go skrzywdzę... Zadaję sobie pytanie jak mogę mu to robić i nie znajduję odpowiedzi. Czasami po prostu tracę nad sobą kontrolę...

Boję się także czegoś innego... Przestały mnie prześladować koszmary i sypiam ostatnio bardzo dobrze, natomiast czasami wracając - zwłaszcza w nocy - do domu, nie mogę się pozbyć przerażających obrazów z głowy. Ostatnio, kiedy przyszło mi wracać wieczorem, myślałam, że nie wysiądę z autobusu, albo zadzwonię do mojego ojca i poproszę, żeby po mnie wyszedł na przystanek. Obawiałam się, że wydarzy się coś złego. W końcu jednak przemogłam się i szybkim krokiem podążyłam do domu, bojąc się jednak odwrócić do tyłu.

Czasami bardzo bym chciała, żeby on mi towarzyszył w drodze powrotnej. Ale kiedy to proponuje, nigdy mu nie pozwalam. Dlaczego? Dlatego, że ja zawsze wracam od niego ostatnim normalnym autobusem i gdyby pojechał ze mną, nie miałby czym wrócić z powrotem. A poza tym to strata czasu – w końcu w jedną stronę jedzie się min. pół godziny. A już poza wszystkim nie chciałabym musieć jeszcze dodatkowo martwić się o niego. Nie lubię, kiedy po nocy wraca do domu, tym bardziej, że ma kiepski dojazd do siebie w późnych porach.

Zdaję sobie sprawę, że czasami można by mi zarzucić, że nie pozwalam się sobą opiekować. Ale to nie jest tak... Nie mam nic przeciwko temu, o ile nie wiąże się to dla kogoś z jakimś ryzykiem. A wracanie nocą do domu nie należy do najbezpieczniejszych rzeczy pod słońcem.

 

Nie wiem, co się ze mną ostatnio dzieje... Nigdy nie potrafiłam siebie zrozumieć, ale obecnie wydaje się to trudniejsze, niż kiedykolwiek.

Postanowiłam, że następnym razem, kiedy zorientuję się, że zachowuję się nie w porządku wobec niego, przypomnę sobie to wszystko, przez co musiał przejść z mojej winy.

Może to mnie powstrzyma... W końcu jeżeli jeszcze coś dołożę do swoich licznych przewinień, chyba tego nie zniosę.

Tylko czy w chwili złości, rozdrażnienia lub przygnębienia będę o tym pamiętała?

Muszę, nie ma innego wyjścia.

 

Ostatnio całymi dniami czytam Biblię, której mam już serdecznie dosyć... Jednak nie ma rady, bo w piątek idę zaliczać historię literatury.

Nie myślałam, że zajmie to tak dużo czasu, ale jest tego więcej, niż przypuszczałam.

Mam nadzieję, że mimo wszystko Bóg będzie nade mną czuwał, bo zaliczenie poprawki za pierwszym razem graniczy z cudem.

Ostatnio nikomu nie zaliczył... Czy w końcu się opamięta?

Przecież to chyba nie o to chodzi, żebyśmy treści lektur uczyli się na pamięć :/.

I tak nie jesteśmy w stanie wszystkiego spamiętać!!

Kiedy się z tym uporam, postaram się wrócić na blogi.

A teraz posłucham sobie po raz kolejny „Walking in Memphis” i może to przyniesie mi ukojenie...

 

Trzymajcie się cieplutko i proszę, nie myślcie o mnie źle...