Archiwum 28 stycznia 2005


Bez tytułu
Autor: linka-1
28 stycznia 2005, 00:46

Ktoś kiedyś powiedział, że powinnam pisać częściej i krócej. Ale ja tak nie potrafię, bo jeżeli zaczynam pisać, to często nie mogę skończyć. Coraz to nowe myśli powstają w mojej głowie, więc przelewam je na papier (czy może raczej na ekran komputera :>) i nie sposób tego procesu przerwać :P. A ostatnio zwyczajnie nie mam możliwości, żeby pisać systematycznie. Dlatego te notki są, jakie są... A i tak uważam, że nie piszę tak długo jak kiedyś :).

 

Właściwie to sama nie wiem, o czym powinna być ta dzisiejsza notka :). Piszę ją z jakiejś wewnętrznej potrzeby, ale raczej bez żadnego planu.

Jesteśmy specyficzną parą :). Z jednej strony zdawać by się mogło, że jesteśmy dla siebie stworzeni – wiele nas łączy, trochę dzieli i jakoś tak ładnie się dopełniamy :). A czyż właśnie nie tak być powinno ;)? Jednak oboje uparci i odrobinkę skomplikowani, często nie możemy dojść do porozumienia. Siedzi w nas jakaś dziwna zaciętość... A kiedy już wbijemy sobie coś do głowy, często nie potrafimy spojrzeć na sprawę obiektywnie, zapatrzeni w swój punkt widzenia i przekonani o prawidłowości swojego rozumowania. Z moich spostrzeżeń wynika, że chyba zarówno mnie, jaki i jego, łatwo urazić. Zawsze brałam wszystko bardzo do siebie i chyba z nim jest podobnie... Poza tym Sebastian jest wrażliwy, w granicach zdrowego rozsądku. Moja wrażliwość czasami przeradza się w pewnego rodzaju przewrażliwienie. Ileż to już razy okazywało się, że wierzymy w to, w co chcemy wierzyć, a może raczej nie tyle chcemy, co bierzemy za prawdę. A poza tym zdarza się, że bywamy złośliwi... Także w stosunku do siebie nawzajem. Nie mamy jednak w zwyczaju wzajemnie się oskarżać. A można wręcz powiedzieć, że zachodzi odwrotny proces – jedno nie chce dopuścić do tego, żeby drugie czuło się winne. Może dlatego, że przekonaliśmy się na własnej skórze, że nie jest to najwspanialsze uczucie na świecie. Kiedy ma się żal i pretensje do samego siebie, trudno sobie wybaczyć. Zdecydowanie łatwiej zapomnieć czyjeś przewinienia. Przynajmniej w naszym wypadku. Złość stosunkowo szybko nam mija i nie chowamy do siebie urazy, wytykając sobie przy najbliższej sposobności swoich potknięć. Staramy się wspierać... A kiedy porządnie się na siebie zdenerwujemy, nie potrafimy odejść, nie wyjaśniając sprawy.

Nie wyobrażam sobie, żebym mogła się unieść i odejść, zostawiając mojego chłopaka. Po prostu kiedy coś się nie układa między nami tak, jak powinno, z trudem normalnie funkcjonujemy. Lubimy jasne sytuacje... I tyle. Dlatego staramy się wszystkie nieporozumienia możliwie szybko wyjaśniać. Nie ma czegoś takiego, jak chowanie urazy, lub pozostawianie nierozwiązanej kwestii. Jeśli nie ma możliwości rozmówienia się szczerze jeszcze tego samego dnia, robimy to dnia następnego.

Wiecie, co mnie zdumiewa? Większość nieporozumień powstaje w czasie naszej rozmowy na GG. Już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że chyba powinniśmy przestać ze sobą rozmawiać przez ten internetowy komunikator. Ale to nie jest łatwe. W końcu to jest nasz środek porozumiewania się. Gdybyśmy mieli dzwonić i opowiadać sobie wszystko przez telefon, wyrzuciliby nas z domu za wysokość rachunków, które przyczyniłyby się do bankructwa rodziców :P. A ja nie wyobrażam sobie dnia bez chociażby króciutkiej z nim rozmowy. Był kiedyś taki okres, kiedy właściwie każda nasza rozmowa kończyła się nieporozumieniem :>. My to zdolni jesteśmy, czyż nie :P? Ale prawdą jest, że czasami mamy dziwne problemy, a do utarczek dochodzi między nami z niekiedy bardzo błahych powodów.

Wczoraj przeżyłam najdziwniejszy i najbardziej emocjonujący dzień w moim życiu... Gdybyście mogli nas zobaczyć i posłuchać naszej rozmowy doszlibyście do wniosku, że coś z nami nie w porządku. Może i mam dziwne podejście do niektórych spraw... Między innymi nie znoszę i unikam jak mogę zjawiania się u kogoś bez wcześniejszego uprzedzenia. Nie chodzi mi jednak o samą osobę zainteresowaną, ale jej rodzinę. Kiedy np. mam przyjechać do domu do Sebastiana, wymagam, żeby poinformował o tym całą rodzinkę i dowiedział się, czy ktoś nie ma czasem czegoś przeciwko moim odwiedzinom. Co prawda zazwyczaj siedzimy w jego pokoju, ale jakby nie było w tym domu mieszkają też inni domownicy. A poza tym nie wchodzi w grę, żebym bywała u niego zbyt często, bo jeszcze jego rodzinka zacznie mieć mnie dość. A on nie potrafi tego zrozumieć i zawsze powtarza, że przecież przychodzę do niego i do jego pokoju, a nie do nich. Po prostu zupełnie inaczej się na tę sprawę zapatrujemy.

I między innymi o to poszło wczoraj. Ale nie tylko... Najpierw to on zdenerwował się na mnie... W autobusie nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem przez całą drogę. A kiedy wysiedliśmy nie wiedziałam, co zrobić. Chciałam jakoś go przeprosić i uspokoić, ale nie wiedziałam jak się do tego zabrać. No i pomyślałam sobie, że skoro on nie chce mieć ze mną do czynienia, to ja wracam do domu. Nie będę mu nadskakiwać, skoro sobie nie życzy mojego towarzystwa. Więc stanęłam przed rozkładem jazdy i sprawdziłam, o której mam autobus. A on podszedł, pocałował mnie w policzek i szepnął dziękuję bardzo. Po czym odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem podążył przed siebie. A mi stanęły łzy w oczach i pobiegłam za nim. Musiałam przyspieszyć kroku, żeby go dogonić. Boże jak ciężko mi było na sercu. W końcu go dogoniłam i chwyciłam za rękę. A on otrząsnął się jak od pchły. Poczułam się taka mała i nic nieznacząca, a on wyglądał smutno i groźnie zarazem. I te jego zaczerwienione oczy... Wiedziałam, że muszę coś zrobić, żeby nie pozwolić mu tak odejść. Przytuliłam go do siebie, przeprosiłam i rozpłakałam się po raz pierwszy. Moje łzy chyba go zmiękczyły... A później on musiał poszukać czegoś w domu i chciał, żebym ja mu w tym pomogła, ale... nie chciałam się zgodzić. Dopiero co dwa, cztery i pięć dni wcześniej u niego byłam. I po prostu żadną miarą nie mogłam się przemóc, żeby znowu się tam pojawić i to bez uprzedzenia. Więc twardo obstawałam przy swoim i postanowiłam poczekać na niego na klatce. Nie był zadowolony, ale w końcu się zgodził. Po jakimś czasie wrócił i oznajmił, że nie może tego znaleźć i żebym ja mu w tym pomogła. Ale chociaż chciałam mu pomóc, nie mogłam się na to zdobyć. Jak nagle ni z tego, ni z owego miałabym za nim wejść do domu? A wtedy on się zdenerwował i powiedział, że skoro tak, to mogę wracać do domu, bo on nie ma pojęcia ile to potrwa. I odszedł, mocno trzaskając drzwiami od windy. Aż serce we mnie zamarło i zupełnie nie wiedziałam, co robić. Nie mogłam podążyć za nim do jego domu... Nie chciałam też czekać na klatce, bo zbyt wielu sąsiadów już wcześniej mnie widziało i było mi głupio. Postanowiłam więc czekać na niego na dworze na przystanku, do skutku. Dodam tylko, że tego dnia było cholernie zimno... A ja już i tak miałam skostniałe palce. Pomyślałam, że jeżeli przyjdzie mi czekać dłużej niż pół godziny to zamarznę. Ale to nie było ważne. Stałam oparta o słup i wpatrywałam się przed siebie. I myślałam o tym, że wiele bym dała, gdyby on się nagle pojawił. I nagle ktoś, kto stał za mną, mocno mnie objął. Wiedziałam, że to on. Zaczął mnie przepraszać... A ja jego... I rozpłakałam się po raz drugi tego dnia. I wtedy on zapytał, czy chcę zobaczyć Czarka (jego psa). Pewnie, że chciałam – jak zawsze, bo uwielbiam Czarka. Wziął mnie więc za rękę i poprowadził za wiatę przystankową. A tam na śniegu siedział Czaruś. Uśmiechnęłam się przez łzy na jego widok. Pochodziliśmy z nim chwilkę i uznałam, że powinien wrócić do domu. Więc go odprowadziliśmy, a Sebastian chciał mnie przemocą :> zaciągnąć do domu. Zapierałam się na śniegu jak mogłam... Tak samo w bramie i w windzie. Kiedy w windzie nie udało mi się ręką wcisnąć guzika niższego piętra, bo Sebek mnie trzymał, próbowałam nogą. Nic z tego. On mnie wyciągał z windy, a ja kurczowo trzymałam się drzwi. Śmiejąc się, szarpaliśmy się tak przez kilka dobrych minut. Chwytałam się czego mogłam i zapierałam rękami i nogami. A Czarek tylko nas obserwował, aż w końcu zaczął warczeć. Czekał, aż otworzymy mu drzwi... A  ja nie mogłam tego zrobić, bo wtedy Sebek wepchnąłby mnie do mieszkania. W końcu szarpaliśmy się tuż przy jego drzwiach... A pies warczał. Jeśli nikt tego nie usłyszał, to musiałby być cud. W końcu on zrezygnował, wpuścił Czarka, a my usiedliśmy na schodach i zaczęliśmy rozmawiać. Próbował mnie przekonywać. Ale ja po prostu nie mogłam. A on pytał, czy nie zrobię tego dla niego... I widziałam, że znowu zaczyna się denerwować, bo nie potrafił mnie zrozumieć. Powtarzał, że poszłabym do niego, a nie do jego rodziny. Że zrobiłby mi ciepłą herbatę itp. W końcu zrobiło mi się głupio i cholernie przykro, ale nie mogłam tego dla niego zrobić! I tak zbyt często ostatnio u niego bywam... A co dopiero tak nagle i niespodziewanie.... I poczułam się jak skończona kretynka. Wiedziałam, że go to boli... Nie rozumieliśmy się. Skończyło się tak, że znowu się rozpłakałam. A on powtarzał – słoneczko, tylko nie to. Nie płacz. A później znowu wyszliśmy na zewnątrz. Strasznie wiało i było zimno jak w psiarni. Ja go namawiałam, żebyśmy pojechali do rynku do herbaciarni lub gdziekolwiek, a on, żebyśmy poszli do niego. Staliśmy tam chyba z pół godziny drżąc z zimna. Znowu zebrało mi się na płacz, bo już po prostu miałam dosyć i nie wiedziałam, co robić. Co za uparciuch! Wtedy on zaśmiał się i powiedział, że wpadnie do domu i powie, że ja do niego przyjadę za jakąś godzinkę. A ponieważ nie mogłam mu wybić z głowy pomysłu pójścia do niego, kazałam mu zrobić, jak powiedział. A przy tym cieplej się ubrać i wziąć z domu rękawiczki. Mnie ręce kostniały w rękawiczkach, więc co dopiero jemu... Tak właśnie zrobił.... A kiedy wrócił, poszliśmy załatwić pewną sprawę do pani, której „interesami” on się zajmuje, a później poszliśmy do supermarketu kupić frytki i chipsy i.... wróciliśmy do niego :D. Nie miałam wyjścia, musiałam ulegnąć, ale przynajmniej jego rodzina została o tym poinformowana.

I było naprawdę milutko... Z jego mamą rozmawiałam dłużej niż kiedykolwiek dotąd, załapałam się na obiadek, później frytki, chipsy i myślałam, że pęknę :). Ale bardzo miło spędziłam czas... I tylko pani Zofia zapytała, co moi rodzice na to, że tak często u nich bywam :>. Na szczęście rozumie, jakie mam warunki w domu i jaką siostrę :P i dlaczego on nie może bywać u mnie...

Ten dzień całkowicie nas wykończył. Później jeszcze go za to wszystko przeprosiłam, ale nawet nie chciał tego słuchać. Kiedy wróciłam do domu, później jeszcze do 2 ze sobą rozmawialiśmy i graliśmy na kurniku :>.  I wiem, że to zajście, które miało miejsce w środę poszło już w niepamięć. Nie mamy do siebie o to żalu, bo... się Kochamy :). I nie wyobrażamy sobie życia osobno... A że czasem bywamy nieznośni i się ranimy? W końcu jesteśmy tylko ludźmi... Komu to się nie zdarza...?

Jestem bardzo szczęśliwa... dzięki Niemu :*.