Archiwum 25 lipca 2005


Sprawozdanie :)
Autor: linka-1
25 lipca 2005, 14:09

 

Nadszedł czas na małe sprawozdanie, którego wiele osób się ode mnie domaga :). Postaram się więc zaspokoić Waszą ciekawość, chociaż po tej przerwie pisanie przychodzi mi z niejakim trudem…

Wyruszyliśmy w niedzielę 17.07. o 3 rano… W sobotę, 16.07. byłam na pogrzebie męża chrzestnej mojego kuzyna… Tak bardzo nie chciałam na niego iść… Bałam się tego, co zobaczę, usłyszę i jak na to zareaguję. To miał być pierwszy pogrzeb w moim życiu od dawna… Wcześniej byłam na dwóch, ale jako bardzo małe dziecko, więc niewiele z tego pamiętam. Ale nie było wyjścia. Musiałam reprezentować całą naszą rodzinę… Moi rodzice z siostrą byli w tym czasie w Pobierowie i czekali na nasz przyjazd. Jakoś przetrwałam to straszne wydarzenie. Tylko dwa razy nadszedł moment prawdziwego załamania i z wysiłkiem starałam się zapanować nad napływającymi do oczu łzami. Zaczęłam się trząść od z trudem powstrzymywanego wybuchu płaczu… Na szczęście prawdopodobnie widział to tylko mój kuzyn, który siedział obok i jakaś pani, która odwracała się kilka razy i pewnie zastanawiała, kim ja mogę być dla zmarłego, czy może raczej on dla mnie. Jednak nie mogłam się rozpłakać i dobrze o tym wiedziałam. Nie chciałam robić przedstawienia. W końcu dla mnie to nie był nikt bliski… Widywałam pana Józefa wyłącznie przy takich okazjach, jak imieniny cioci lub urodziny kuzyna. A jednak to wystarczyło, żebym zapałała do niego szczerą sympatią. To był taki cichy, spokojny człowiek, który godnie i cierpliwie znosił cierpienia, których doświadczał przez długie lata w związku z chorobą… Przez cały czas starałam się omijać wzrokiem jego żonę, panią Anię, która siedziała zaledwie trzy rzędy przede mną… Kiedy zakończyła się msza i szykowaliśmy się, żeby wyruszyć na cmentarz, odwróciła się nagle i zobaczyłam jej wykrzywioną bólem i rozpaczą twarz. I to był właśnie ten drugi moment załamania… To był widok, którego zdecydowanie nie mogłam znieść… Jak bardzo jej współczuję…

Po pogrzebie udałam się na krótko do mojej babci, a od niej pojechałam prosto do domu Sebastiana (trzy przystanki dalej) i „porwałam” go do siebie. Wziął swój spakowany już bagaż, który zawieźliśmy do mojego mieszkania, a następnie przebrałam się i poszliśmy na ostatnie zakupy. Pozostało mi jeszcze zapakować rzeczy i posprzątać przed odjazdem mieszkanie. Ponieważ ciągle znajdowałam coś do zrobienia, nie było mowy o przyłożeniu głowy do poduszki chociażby na krótką chwilę. Trzeba się było jeszcze wykąpać przed podróżą :). Koło 2 padałam już z nóg.

Mieliśmy się zabrać ze znajomymi moich rodziców – państwem K., którzy jechali w to samo miejsce. A tym docelowym miejscem był niewielki teren w Pobierowie, należący do innych znajomych rodziców – państwa O., na którym mieli dwie przyczepy kempingowe i jeden domek. Tylko tyle pozostało ze wspaniałego ośrodka, który prowadzili w innym miejscu w Pobierowie przed kilkunastoma laty. W tej przyczepie, w której przez cztery dni zakwaterowani byli moi rodzice, miałam zamieszkać ja z Sebą, natomiast w drugiej państwo K. z córką, którzy zaoferowali się nas ze sobą zabrać. Dzięki temu uniknęliśmy podróży pociągiem z jedną przesiadką w Szczecinie, a następnie PKS’em.

Jazda była długa i męcząca, tym bardziej, że chociaż zmęczona, nie mogłam na dłużej zasnąć. Kiedy znaleźliśmy się w końcu w Pobierowie okazało się, że nikt nie wie, na jaką ulicę powinniśmy trafić :P. Pan K. konferował przez komórkę z moim ojcem, zwanym przez niego panem Prezesem :>, który jednakże nie potrafił powiedzieć, na jakiej ulicy znajduje się ten „ośrodek”. Wiadomo było, że ode mnie nie można się spodziewać pomocy, pomimo że byłam tam 2 lub 3 lata temu :P. Niestety moja kiepska pamięć i jeszcze gorsza orientacja w terenie, nie pozwalają z siebie skorzystać w potrzebie :P. Tłumaczenie przez telefon na niewiele się zdało. Jeździliśmy po Pobierowie we wszystkich kierunkach, ale bez rezultatu. Nigdzie nie dostrzegliśmy mojego ojca machającego ręką :P. W związku z tym postanowił on, że wyjedzie po nas. Wyjedzie, a nie wyjdzie, chociaż twierdził, że od dworca PKS, to tylko kilka minut drogi :>. Wypatrywaliśmy pilnie jego samochodu, ale nigdzie nie dostrzegliśmy :P. Znowu trzeba było skorzystać z telefonów komórkowych :). Jednak pan K. i mój ojciec nadal nie mogli się dogadać. Zrobiło się jeszcze zabawniej i nikt już nie powstrzymywał się od żartów. W końcu gdzieś w oddali zamajaczył nam samochód mojego ojca (a właściwie gwoli ścisłości mojej mamy :)). Zanim pan K. zdążył za nim pojechać, zniknął za jakimś zakrętem i nie było wiadomo, za którym :D. Nie potrafiliśmy zapanować nad wybuchami wesołości. W końcu jednak szczęśliwie, pilotowani przez mojego ojca, zajechaliśmy na miejsce :>. (Rzeczywiście raptem kilkanaście kroków od dworca PKS :)).

W niedługi czas potem moi rodzice pokazali nam i państwu K. kilka miejsc, gdzie można było zjeść smaczną rybkę lub placki ziemniaczane, jak także ulubione zejście na plażę, a później zabrali Sebę i mnie na obiad. Śmiali się, że to jedyny raz, kiedy zjemy porządny posiłek :P. Siedzieliśmy sobie przy rybce i piwku i rozmawialiśmy. W pewnym momencie do naszego stolika podeszło jakieś małe dziecko, które pomyliło moją siostrę ze swoją mamą :D. Kiedy chwyciło ją za ramię sądziłam, że to jeden z takich wygłodniałych bachorków, który chodzi i wsadza ludziom palec do jedzenia :>. Nie miałam jednak racji. Ku mojemu i Seby rozbawieniu później moja siostra i mama z ciekawością przyglądały się mamusi tego dzieciaczka, a ona mojej siostrze. Pewnie była załamana, że jej dziecko mogło ją pomylić z kimś innym i to nie bardzo do niej podobnym :D.

Kiedy wróciliśmy, w niedługi czas później moja rodzinka wyjechała. A my zostaliśmy sami :). Postanowiliśmy się na chwilkę położyć i odpocząć po podróży. Tego dnia nie wychodziliśmy już nigdzie, nie licząc pobytu w kościele… Na koniec mszy ksiądz zaintonował nieznaną mi do tej pory pieśń :). Zastanawiam się, czy czasem sam jej kiedyś nie ułożył :>. Z czymś takim spotkałam się po raz pierwszy :). Słowa brzmiały mniej więcej tak: „Dobranoc, Panie Boże, ja już idę spać, bo muszę jutro rano bardzo wcześnie wstać” :). Dopiero wieczorem udaliśmy się na pierwszy zachód słońca :).

Jak dobrze było znaleźć się nad morzem… Daleko od zgiełku miasta… Mogliśmy rozkoszować się ciszą, spokojem i swoją obecnością :). Wspólne posiłki, wyjścia na plażę, kąpiele w morzu, zasypianie i budzenie się obok siebie… A przede wszystkim spacerowanie wieczorem po plaży i podziwianie zachodów słońca. To właśnie najbardziej mnie cieszyło z całego tego wyjazdu… Na to z utęsknieniem czekałam i tego mi obecnie najbardziej brakuje…

Wykorzystując każde promienie słońca, w poniedziałek i wtorek znaleźliśmy się na plaży i siedzieliśmy na niej do oporu :). Zdążyliśmy się nacieszyć słońcem i morzem. Mieliśmy szczęście, bo kiedy decydowaliśmy się wyruszyć na plażę, świeciło słońce, a kiedy wracaliśmy, pogoda zaczynała się pogarszać :). Nieomal depresją i rozpaczliwym płakaniem w poduszkę powitałam comiesięczną kobiecą przypadłość, która jak to ma w zwyczaju, nawiedziła mnie dwa dni wcześniej, niż powinna. Oznaczało to bowiem dla mnie koniec morskich kąpieli… A to właśnie to było dla mnie najbardziej kuszące i stanowiło jedną z ważniejszych atrakcji związaną z przebywaniem nad morzem. Nigdy nie przepadałam za prażeniem się na słońcu. Jednak los okazał się dla mnie łaskawy :P. Na szczęście lub też nie, miało się okazać, że nic nie tracę, bowiem na ostatnie dwa dni pogoda paskudnie się popsuła. Wiało i lało jak z cebra tak, że przebywanie na plaży nie było możliwe. Tym samym jednak nie mogliśmy zrealizować planowanej wędrówki do Trzęsacza.

Każdy zachód słońca został przez nas zaobserwowany i sfotografowany. Tylko na ostatni z nich Sebastian udał się sam, żeby pstryknąć fotkę. Nie mogłam mu towarzyszyć, ponieważ przez cały dzień lało niemiłosiernie, a wcześniej nas pokusiło, by udać się do miasta. Miałam przemoczone nie tylko spodnie, ale też sandały :). Pogoda nie sprzyjała lekkiemu ubraniu się, a ponieważ moje drugie spodnie musiałam oszczędzić na podróż powrotną, nie mogłam się ruszyć z domku.

Niestety mimo najszczerszych chęci nie udało się nam zaobserwować wschodu słońca. Zbyt późno kładliśmy się spać i w związku z tym zerwanie się z łóżka o 3 okazało się niewykonalne. A kiedy już raz kategorycznie postanowiliśmy się na niego udać, przez całą noc lało i było to wykluczone.

Kiedy jednej nocy leżeliśmy już w łóżku, nagle coś straszliwie huknęło. Przestraszyłam się, że nasza przyczepa rozpadła się na pół :P. Nic na to jednak nie wskazywało. Mimo wszystko nie mogłam oddalić od siebie tego podejrzenia, kiedy w nocy poczułam się tak, jakbym leżała pod gołym niebem. Tak wyraźnie słyszałam szum wiatru i strugi deszczu walące o dach, że wydawało się to niemożliwe. Tej nocy prawie nie zmrużyłam oka… Po prostu nie byłam w stanie zasnąć.

W trakcie naszego pobytu w Pobierowie dwa razy załapaliśmy się na obiadek. Raz przygotowała go pani K., a za drugim razem uraczeni zostaliśmy świeżutkimi rybkami, po które pan Zbyszek K. i pan Staszek O. (właściciel tych 2 przyczep i domku) wyruszyli z samego rana :). Mmmm… przepyszne były :). Teraz już nie dziwię się moim rodzicom, że ostatnio bardzo się zżyli z państwem K. :). To bardzo weseli i sympatyczni ludzie. A pan Zbyszek (kolega mojego ojca chyba jeszcze z czasów dzieciństwa) ma tak zabawny i specyficzny śmiech, że nie mogłam się nie zaśmiać, kiedy on to robił :)

Niektórym moglibyśmy się wydać nienormalni :P. Kiedy wieczory były naprawdę chłodne i mocno wiało, my udawaliśmy się na zachód słońca ubrani na krótko. Natomiast wtedy, gdy było przyjemniej, czuliśmy potrzebę ubrania się na długo :>. Nie powstrzymam się jednak przed opisaniem najbardziej nierozsądnego zachowania :P. Właśnie kiedy był jeden z tych wietrznych i chłodnych wieczorów i wybraliśmy się na plażę poubierani jak na upały :D, a później przytulaliśmy do siebie, by chociaż częściowo ochronić się przed zimnem, mojemu Kochaniu zachciało się… zanurzyć w wodzie :>. A woda była taka lodowata… Zdjął koszulę i popędził ku morzu… Patrzyłam na to bezradnie, szykując się do zrobienia mu zdjęcia. I nagle, przy brzegu, zanurzył się w wodzie po samą szyję. Zastanawiałam się, co mu odbiło, żeby się całemu moczyć. Później się okazało, że to fala podcięła go z nóg i zalała po samą szyję :D. Zdjęcie zrobiłam (mam nadzieję, że wyjdzie :>), a później starałam się jakoś go rozgrzać. A słonko jak na złość nie chciało zajść zbyt szybko :).

Z kolei innego dnia, też wieczorem, kiedy udaliśmy się na plażę, Sebastian zaczął znosić do moich stóp złowione w morzu kamyki. Siedziałam sobie na piasku i przeglądałam je, wybierając co ładniejsze i chowając do woreczka. A tymczasem kupka rosła :). Ludzie, którzy nas mijali, patrzyli na nas z zainteresowaniem. Jakieś dwie dziewczyny lub kobiety posłały Sebie uśmiech, a ja usłyszałam trzy komentarze, które tu przytoczę. Pierwszy zainteresowanie wykazał mały chłopiec, który przykucnął obok mnie i powiedział z podziwem: „Ładna górka kamyków, proszę pani”, po czym podreptał za tatusiem. Później wymijało mnie dwóch nieco starszych chłopaczków i usłyszałam za plecami: „Ale ona ma tych tych…” :). Kamyków, chłopcy, kamyków :D. A na koniec jakaś pani odezwała się w te słowa: „Ale tego naznosił. Napracował się chłopak” :). Oj, napracował. I na nic zdały się moje protesty, kiedy kamyki przestały mi się mieścić do woreczka po słoneczniku i chusteczkach :D.

Tak więc podobnie jak rok temu, powróciłam z woreczkiem pełnym kamyków :). Właśnie skończyły się suszyć, ale dochodzę do wniosku, że ładniej wyglądają w wodzie. Może więc napuszczę do słoika trochę wody :).

Postanowiliśmy wracać do domu PKS’em, a nie pociągiem. Skoro zaoszczędziliśmy na drodze do Pobierowa, mogliśmy sobie na to pozwolić. Zdecydowałam, że pojedziemy tym rannym o 8:55, a nie wieczornym po 22. Tak jest po prostu bezpieczniej. Tak więc w piątek rano pożegnaliśmy się z panem Staszkiem i skierowaliśmy w stronę furtki. Kiedy mijaliśmy przyczepę państwa K., wyłoniła się z niej pani Jola, z którą też się pożegnaliśmy. Nagle otworzyło się okienko w łazience i ukazała się w nim głowa pana Zbyszka, który jak miś z okienka pomachał nam na pożegnanie :). W kilka minut później znaleźliśmy się na dworcu. Sebastian pobiegł wrzucić swoje kartki do skrzynki, a ja pilnowałam bagaży. Byłam zła na siebie, bo zostawiłam wszystkie adresy w domu i nawet nie wiedziałam, gdzie ich szukać, żeby zlecić podanie mi ich przez telefon mojej siostrze. W związku z tym po raz pierwszy nie wysłałam ani jednej kartki :/. I znajomi, którzy przywykli je ode mnie co roku dostawać, na pewno poczują się zawiedzeni. No ale trudno… Nic już na to nie poradzę. Okazało się, że w PKS’ie do Wrocławia nie było wolnych żadnych podwójnych miejsc i musieliśmy usiąść osobno, co nie przypadło mi do gustu. Puścili nam bajeczkę „Gdzie jest Nemo”, a ponieważ obok mnie siedział chłopak z poczuciem humoru i co jakiś czas prychał śmiechem, humor mi się znacznie poprawił. Warte napomknienia wydaje mi się jeszcze to, że na tym wyjeździe zachęciłam Sebastiana do przeczytania książki!!!!!!!! A to jest nie lada wyczynem. Kupiliśmy na jakimś kiermaszu kolejną z powieści sensacyjnych Roberta Ludluma (jednego z moich ulubionych autorów) pt. „Testament Matarese’a” i czytaliśmy sobie na zmianę na głos. Wciągnęło go :>. Szkoda tylko, że siedzieliśmy osobno, bo ja pogrążyłam się w lekturze, a on się nudził. Nie chciał wziąć ode mnie książki, bo jak wnioskuję, czytanie samemu sobie chyba nie wydało mu się tak fajne. Mam jednak nadzieję skłonić go do przeczytania książki do końca. Ma 447 stron, a wspólnie utknęliśmy na 212. Wiadomo, że na głos czyta się dwa razy wolniej :). Jeśli będzie trzeba, gotowa jestem doczytać mu ją do końca, chociaż sama poluję obecnie na drugą część – „Spadkobiercy Matarese’a”. Polecam gorąco :). Jego książki są niesamowicie wciągające i świetnie napisane… Ten człowiek musiał mieć bardzo żywą wyobraźnię… Wymyślić tyle intryg… Napisać tyle książek… A jedna jest lepsza od drugiej :). Oczywiście jeżeli ktoś lubi sensację :).

We Wrocławiu znaleźliśmy się zgodnie z planem o 17:25. Te 8,5 h jazdy dzięki lekturze, a później grze w karty z Sebastianem, minęły mi całkiem szybko :). Ale wystarczy już tej pisaniny. I tak ta notka wyszła kosmicznie długa :).

Jednym słowem wyjazd był udany :). Cudownie spędziłam te kilka dni... Szkoda tylko, że pod koniec pogoda nie dopisała. Ale deszcz nie przeszkodził nam cieszyć się sobą nawzajem i każdą wspólnie spędzoną chwilą :).