Archiwum styczeń 2005


Błaganie
Autor: linka-1
30 stycznia 2005, 22:39

 

Troska o drugiego człowieka

wiąże mnie i wyrywa z ciasnoty egoizmu.

Jest niezbędna, żeby nie oszaleć

od kręcenia się wyłącznie wokół własnej osoby.

Troski nie wolno odrzucić,

nawet jeżeli zakłóca spokój

i przeszkadza w wygodnym życiu.

 

Może nawet to dobrze,

że ktoś zakłóci mój spokój,

że serdeczność wobec innych

czasem zaboli, przyjdzie z trudem.

Może to dobrze, że czasem ciążą mi troski,

o których nikomu nie można powiedzieć.

 

Troska to owoc prawdziwej miłości.

Może zaboleć, ale w końcu przyniesie

najlepszy z darów.

Da życie, wniesie w nie

kolory i niecodzienne chwile,

bezgranicznie głęboką wdzięczność.

Będzie jak przedsionek nieoczekiwanego raju.

 

[Phil Bosmans]

 

 

Troska... Troska o innych, a dopiero później o siebie samą. Taka byłam w dzieciństwie, a nawet jeszcze całkiem niedawno. Dopiero później nauczyłam się poświęcać więcej uwagi samej sobie i własnym pragnieniom. To było coś, czego musiałam się nauczyć. Egoistyczna nie byłam nigdy... Wychowanie moich rodziców i wrażliwość, której nauczyłam się chyba dzięki książkom, zrobiły swoje. A może po prostu taka byłam... Od najmłodszych lat z łatwością wyczuwałam potrzeby innych i starłam się im w miarę możliwości pomagać.

Czasami przeradzało się to w uszczęśliwianie ludzi własnym kosztem. A przecież ja też chciałam być szczęśliwa... Aż w końcu pomyślałam sobie, dosyć tego.

 

A obecnie? Obecnie troska o najbliższych spędza mi czasami sen z powiek...

Kładę się do łóżka i rozmyślam o wszystkim... Przypominam sobie różne nieszczęścia, wypadki i tragedie, o których codziennie donoszą radio, telewizja, prasa. Od których aż suę roi w różnych filmach... To wszystko wywiera ogromny wpływ na moją psychikę.

Budzę się z jakiegoś koszmaru i zdaję sobie sprawę, że płaczę...

Nie potrafię się otrząsnąć i odsunąć od siebie myśli, co by było, gdyby coś takiego przytrafiło się mnie lub moim bliskim.

 

Wdzięczność? To przecież nie o to chodzi. Nie oczekuję od nikogo podziękowań...

Troszczę się o nich dlatego, że ich kocham, że są dla mnie bardzo ważni... Najważniejsi.

I jeszcze to, że życie bez nich nie byłoby już takie samo... Nie mogę go sobie nawet wyobrazić... Nie chcę!

Proszę Was... obiecajcie, że mnie nie opuścicie... Że nie odejdziecie, dopóki nie będę na to gotowa...! A czy kiedykolwiek będę...?

Błagam Cię, Panie Boże... Wiesz dobrze o co, prawda? W końcu modlę się o to za każdym razem, kiedy zwracam się do Ciebie z podziękowaniem lub prośbą. Rozpaczliwie błagam, bo w tym wypadku nie mogę zrobić nic więcej...

Przedsionek nieoczekiwanego raju?

Chyba czegoś tu nie rozumiem...

 

Bez tytułu
Autor: linka-1
28 stycznia 2005, 00:46

Ktoś kiedyś powiedział, że powinnam pisać częściej i krócej. Ale ja tak nie potrafię, bo jeżeli zaczynam pisać, to często nie mogę skończyć. Coraz to nowe myśli powstają w mojej głowie, więc przelewam je na papier (czy może raczej na ekran komputera :>) i nie sposób tego procesu przerwać :P. A ostatnio zwyczajnie nie mam możliwości, żeby pisać systematycznie. Dlatego te notki są, jakie są... A i tak uważam, że nie piszę tak długo jak kiedyś :).

 

Właściwie to sama nie wiem, o czym powinna być ta dzisiejsza notka :). Piszę ją z jakiejś wewnętrznej potrzeby, ale raczej bez żadnego planu.

Jesteśmy specyficzną parą :). Z jednej strony zdawać by się mogło, że jesteśmy dla siebie stworzeni – wiele nas łączy, trochę dzieli i jakoś tak ładnie się dopełniamy :). A czyż właśnie nie tak być powinno ;)? Jednak oboje uparci i odrobinkę skomplikowani, często nie możemy dojść do porozumienia. Siedzi w nas jakaś dziwna zaciętość... A kiedy już wbijemy sobie coś do głowy, często nie potrafimy spojrzeć na sprawę obiektywnie, zapatrzeni w swój punkt widzenia i przekonani o prawidłowości swojego rozumowania. Z moich spostrzeżeń wynika, że chyba zarówno mnie, jaki i jego, łatwo urazić. Zawsze brałam wszystko bardzo do siebie i chyba z nim jest podobnie... Poza tym Sebastian jest wrażliwy, w granicach zdrowego rozsądku. Moja wrażliwość czasami przeradza się w pewnego rodzaju przewrażliwienie. Ileż to już razy okazywało się, że wierzymy w to, w co chcemy wierzyć, a może raczej nie tyle chcemy, co bierzemy za prawdę. A poza tym zdarza się, że bywamy złośliwi... Także w stosunku do siebie nawzajem. Nie mamy jednak w zwyczaju wzajemnie się oskarżać. A można wręcz powiedzieć, że zachodzi odwrotny proces – jedno nie chce dopuścić do tego, żeby drugie czuło się winne. Może dlatego, że przekonaliśmy się na własnej skórze, że nie jest to najwspanialsze uczucie na świecie. Kiedy ma się żal i pretensje do samego siebie, trudno sobie wybaczyć. Zdecydowanie łatwiej zapomnieć czyjeś przewinienia. Przynajmniej w naszym wypadku. Złość stosunkowo szybko nam mija i nie chowamy do siebie urazy, wytykając sobie przy najbliższej sposobności swoich potknięć. Staramy się wspierać... A kiedy porządnie się na siebie zdenerwujemy, nie potrafimy odejść, nie wyjaśniając sprawy.

Nie wyobrażam sobie, żebym mogła się unieść i odejść, zostawiając mojego chłopaka. Po prostu kiedy coś się nie układa między nami tak, jak powinno, z trudem normalnie funkcjonujemy. Lubimy jasne sytuacje... I tyle. Dlatego staramy się wszystkie nieporozumienia możliwie szybko wyjaśniać. Nie ma czegoś takiego, jak chowanie urazy, lub pozostawianie nierozwiązanej kwestii. Jeśli nie ma możliwości rozmówienia się szczerze jeszcze tego samego dnia, robimy to dnia następnego.

Wiecie, co mnie zdumiewa? Większość nieporozumień powstaje w czasie naszej rozmowy na GG. Już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że chyba powinniśmy przestać ze sobą rozmawiać przez ten internetowy komunikator. Ale to nie jest łatwe. W końcu to jest nasz środek porozumiewania się. Gdybyśmy mieli dzwonić i opowiadać sobie wszystko przez telefon, wyrzuciliby nas z domu za wysokość rachunków, które przyczyniłyby się do bankructwa rodziców :P. A ja nie wyobrażam sobie dnia bez chociażby króciutkiej z nim rozmowy. Był kiedyś taki okres, kiedy właściwie każda nasza rozmowa kończyła się nieporozumieniem :>. My to zdolni jesteśmy, czyż nie :P? Ale prawdą jest, że czasami mamy dziwne problemy, a do utarczek dochodzi między nami z niekiedy bardzo błahych powodów.

Wczoraj przeżyłam najdziwniejszy i najbardziej emocjonujący dzień w moim życiu... Gdybyście mogli nas zobaczyć i posłuchać naszej rozmowy doszlibyście do wniosku, że coś z nami nie w porządku. Może i mam dziwne podejście do niektórych spraw... Między innymi nie znoszę i unikam jak mogę zjawiania się u kogoś bez wcześniejszego uprzedzenia. Nie chodzi mi jednak o samą osobę zainteresowaną, ale jej rodzinę. Kiedy np. mam przyjechać do domu do Sebastiana, wymagam, żeby poinformował o tym całą rodzinkę i dowiedział się, czy ktoś nie ma czasem czegoś przeciwko moim odwiedzinom. Co prawda zazwyczaj siedzimy w jego pokoju, ale jakby nie było w tym domu mieszkają też inni domownicy. A poza tym nie wchodzi w grę, żebym bywała u niego zbyt często, bo jeszcze jego rodzinka zacznie mieć mnie dość. A on nie potrafi tego zrozumieć i zawsze powtarza, że przecież przychodzę do niego i do jego pokoju, a nie do nich. Po prostu zupełnie inaczej się na tę sprawę zapatrujemy.

I między innymi o to poszło wczoraj. Ale nie tylko... Najpierw to on zdenerwował się na mnie... W autobusie nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem przez całą drogę. A kiedy wysiedliśmy nie wiedziałam, co zrobić. Chciałam jakoś go przeprosić i uspokoić, ale nie wiedziałam jak się do tego zabrać. No i pomyślałam sobie, że skoro on nie chce mieć ze mną do czynienia, to ja wracam do domu. Nie będę mu nadskakiwać, skoro sobie nie życzy mojego towarzystwa. Więc stanęłam przed rozkładem jazdy i sprawdziłam, o której mam autobus. A on podszedł, pocałował mnie w policzek i szepnął dziękuję bardzo. Po czym odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem podążył przed siebie. A mi stanęły łzy w oczach i pobiegłam za nim. Musiałam przyspieszyć kroku, żeby go dogonić. Boże jak ciężko mi było na sercu. W końcu go dogoniłam i chwyciłam za rękę. A on otrząsnął się jak od pchły. Poczułam się taka mała i nic nieznacząca, a on wyglądał smutno i groźnie zarazem. I te jego zaczerwienione oczy... Wiedziałam, że muszę coś zrobić, żeby nie pozwolić mu tak odejść. Przytuliłam go do siebie, przeprosiłam i rozpłakałam się po raz pierwszy. Moje łzy chyba go zmiękczyły... A później on musiał poszukać czegoś w domu i chciał, żebym ja mu w tym pomogła, ale... nie chciałam się zgodzić. Dopiero co dwa, cztery i pięć dni wcześniej u niego byłam. I po prostu żadną miarą nie mogłam się przemóc, żeby znowu się tam pojawić i to bez uprzedzenia. Więc twardo obstawałam przy swoim i postanowiłam poczekać na niego na klatce. Nie był zadowolony, ale w końcu się zgodził. Po jakimś czasie wrócił i oznajmił, że nie może tego znaleźć i żebym ja mu w tym pomogła. Ale chociaż chciałam mu pomóc, nie mogłam się na to zdobyć. Jak nagle ni z tego, ni z owego miałabym za nim wejść do domu? A wtedy on się zdenerwował i powiedział, że skoro tak, to mogę wracać do domu, bo on nie ma pojęcia ile to potrwa. I odszedł, mocno trzaskając drzwiami od windy. Aż serce we mnie zamarło i zupełnie nie wiedziałam, co robić. Nie mogłam podążyć za nim do jego domu... Nie chciałam też czekać na klatce, bo zbyt wielu sąsiadów już wcześniej mnie widziało i było mi głupio. Postanowiłam więc czekać na niego na dworze na przystanku, do skutku. Dodam tylko, że tego dnia było cholernie zimno... A ja już i tak miałam skostniałe palce. Pomyślałam, że jeżeli przyjdzie mi czekać dłużej niż pół godziny to zamarznę. Ale to nie było ważne. Stałam oparta o słup i wpatrywałam się przed siebie. I myślałam o tym, że wiele bym dała, gdyby on się nagle pojawił. I nagle ktoś, kto stał za mną, mocno mnie objął. Wiedziałam, że to on. Zaczął mnie przepraszać... A ja jego... I rozpłakałam się po raz drugi tego dnia. I wtedy on zapytał, czy chcę zobaczyć Czarka (jego psa). Pewnie, że chciałam – jak zawsze, bo uwielbiam Czarka. Wziął mnie więc za rękę i poprowadził za wiatę przystankową. A tam na śniegu siedział Czaruś. Uśmiechnęłam się przez łzy na jego widok. Pochodziliśmy z nim chwilkę i uznałam, że powinien wrócić do domu. Więc go odprowadziliśmy, a Sebastian chciał mnie przemocą :> zaciągnąć do domu. Zapierałam się na śniegu jak mogłam... Tak samo w bramie i w windzie. Kiedy w windzie nie udało mi się ręką wcisnąć guzika niższego piętra, bo Sebek mnie trzymał, próbowałam nogą. Nic z tego. On mnie wyciągał z windy, a ja kurczowo trzymałam się drzwi. Śmiejąc się, szarpaliśmy się tak przez kilka dobrych minut. Chwytałam się czego mogłam i zapierałam rękami i nogami. A Czarek tylko nas obserwował, aż w końcu zaczął warczeć. Czekał, aż otworzymy mu drzwi... A  ja nie mogłam tego zrobić, bo wtedy Sebek wepchnąłby mnie do mieszkania. W końcu szarpaliśmy się tuż przy jego drzwiach... A pies warczał. Jeśli nikt tego nie usłyszał, to musiałby być cud. W końcu on zrezygnował, wpuścił Czarka, a my usiedliśmy na schodach i zaczęliśmy rozmawiać. Próbował mnie przekonywać. Ale ja po prostu nie mogłam. A on pytał, czy nie zrobię tego dla niego... I widziałam, że znowu zaczyna się denerwować, bo nie potrafił mnie zrozumieć. Powtarzał, że poszłabym do niego, a nie do jego rodziny. Że zrobiłby mi ciepłą herbatę itp. W końcu zrobiło mi się głupio i cholernie przykro, ale nie mogłam tego dla niego zrobić! I tak zbyt często ostatnio u niego bywam... A co dopiero tak nagle i niespodziewanie.... I poczułam się jak skończona kretynka. Wiedziałam, że go to boli... Nie rozumieliśmy się. Skończyło się tak, że znowu się rozpłakałam. A on powtarzał – słoneczko, tylko nie to. Nie płacz. A później znowu wyszliśmy na zewnątrz. Strasznie wiało i było zimno jak w psiarni. Ja go namawiałam, żebyśmy pojechali do rynku do herbaciarni lub gdziekolwiek, a on, żebyśmy poszli do niego. Staliśmy tam chyba z pół godziny drżąc z zimna. Znowu zebrało mi się na płacz, bo już po prostu miałam dosyć i nie wiedziałam, co robić. Co za uparciuch! Wtedy on zaśmiał się i powiedział, że wpadnie do domu i powie, że ja do niego przyjadę za jakąś godzinkę. A ponieważ nie mogłam mu wybić z głowy pomysłu pójścia do niego, kazałam mu zrobić, jak powiedział. A przy tym cieplej się ubrać i wziąć z domu rękawiczki. Mnie ręce kostniały w rękawiczkach, więc co dopiero jemu... Tak właśnie zrobił.... A kiedy wrócił, poszliśmy załatwić pewną sprawę do pani, której „interesami” on się zajmuje, a później poszliśmy do supermarketu kupić frytki i chipsy i.... wróciliśmy do niego :D. Nie miałam wyjścia, musiałam ulegnąć, ale przynajmniej jego rodzina została o tym poinformowana.

I było naprawdę milutko... Z jego mamą rozmawiałam dłużej niż kiedykolwiek dotąd, załapałam się na obiadek, później frytki, chipsy i myślałam, że pęknę :). Ale bardzo miło spędziłam czas... I tylko pani Zofia zapytała, co moi rodzice na to, że tak często u nich bywam :>. Na szczęście rozumie, jakie mam warunki w domu i jaką siostrę :P i dlaczego on nie może bywać u mnie...

Ten dzień całkowicie nas wykończył. Później jeszcze go za to wszystko przeprosiłam, ale nawet nie chciał tego słuchać. Kiedy wróciłam do domu, później jeszcze do 2 ze sobą rozmawialiśmy i graliśmy na kurniku :>.  I wiem, że to zajście, które miało miejsce w środę poszło już w niepamięć. Nie mamy do siebie o to żalu, bo... się Kochamy :). I nie wyobrażamy sobie życia osobno... A że czasem bywamy nieznośni i się ranimy? W końcu jesteśmy tylko ludźmi... Komu to się nie zdarza...?

Jestem bardzo szczęśliwa... dzięki Niemu :*.

 

Wyznanie winy...
Autor: linka-1
25 stycznia 2005, 18:31

Jestem dziwna...

Mam pretensje do samej siebie, ale też do niego...

Ostatnio z niczego nie jestem zadowolona, a chyba najmniej ze swojego zachowania i postępowania... A skoro ja sama zauważam jego niewłaściwość, to co dopiero inni...

Chociaż być może ich nie denerwuje to aż tak bardzo...

Bo nie muszą ze mną wytrzymywać tyle, ile ja sama.

A jakby wszystkiego było mało, ostatnio zawodzę ludzi. Może nie jest to na tyle poważne, żeby mieli mieć do mnie żal, ale ja go mam sama do siebie. Bo pomaganie innym zawsze było dla mnie najważniejsze.

Czy ja wszystko wyolbrzymiam i stwarzam sobie problemy z niczego?

Och, naprawdę już nie wiem...

Ale cokolwiek ostatnio nie zrobię lub nie powiem, jest nie tak...

Naprawdę załamać się można...

On ma do mnie pretensje, że w czasie naszych rozmów na GG przestałam ostatnio używać emotikonek... Używam ich, ale tylko sporadycznie, to prawda... A on pyta, czy tym sposobem chcę mu coś zasygnalizować i dać do zrozumienia... Naprawdę nic ponadto, że nie czuję wówczas powodów do radości i jestem rozdrażniona. A obłudy zawsze się wystrzegałam i nie zamierzam teraz zmieniać zwyczajów.

Denerwuje mnie, że pewnej sprawie poświęca tak dużo swojego czasu... Wczoraj cały dzień czekałam, aż się pojawi na GG, a zjawił się dopiero późnym wieczorem. Ale czy to jego wina? Podjął się pewnego zadania i teraz się wywiązuje ze swoich obowiązków. Dlaczego więc ja nie potrafię tego zrozumieć? Może dlatego, że uważam, że to już czasami przesada i że zbyt długo nad tym siedzi?

Czasami, kiedy między nami układa się wyjątkowo źle, on nagle proponuje, że do mnie przyjedzie... Tylko, że wtedy zazwyczaj jest już grubo po 23 lub po północy... I chyba nie może pojąć, dlaczego nie chcę mu na to pozwolić, skoro oboje tak bardzo tego potrzebujemy. Ano dlatego, że nie mieszkam sama... A naprawdę trudno byłoby mi wytłumaczyć moim rodzicom, dlaczego chcę o takiej porze na chwilę wyjść, lub też dlaczego on pragnie się zjawić. Oni wiele potrafią zrozumieć, ale na pewno nie coś takiego. A przecież zazwyczaj, kiedy siadam wieczorem przed komputerem, jestem już po kąpieli i mam mokre włosy. A to stanowi dodatkową przeszkodę. Naprawdę tak trudno to pojąć? Gdybym mieszkała sama (chociaż taka ewentualność nie ma prawa bytu, bo wtedy on mieszkałby ze mną), więc może raczej gdyby moich rodziców i siostry nie było w domu, nie miałabym żadnych zastrzeżeń. Nie mam nic przeciwko robieniu szalonych rzeczy raz na jakiś czas, ale to niestety nie wchodzi w grę.

 

Ostatnio, a dokładniej 21 stycznia, wszystko zupełnie wymknęło się spod kontroli. Znowu podczas naszej rozmowy doszło do ostrzejszej wymiany zdań, chociaż zaczęło się zupełnie niewinnie. Napisałam dla niego opowiadanie, w którym rzeczywistość mieszała się z fikcją literacką. I byłam naprawdę zadowolona z efektów mojej pracy. Ale jemu nie spodobało się zakończenie... Nie mogłam tego zrozumieć, ale nie robiłam z tego problemu. Tylko, że on niebawem wziął się za pisanie pracy na etykę i tym, co ostatnio tak bez reszty go pochłania. Zrobiło mi się trochę przykro, że to opowiadanie, pisane z sercem i mające być ukoronowaniem naszej miłości, nie spodobało się mu tak bardzo, jak się spodziewałam.

A co najgorsze chyba zupełnie na opak je zrozumiał... Miałam jak najszczersze intencje, kiedy je pisałam, a on zaczął się w nim doszukiwać jakichś pokrętnych sensów. I to mnie zabolało... Bo w ogóle nie przypuszczałam, że mógłby coś tak odebrać. I wtedy powiedział, że tak jakoś dziwnie się ze mną rozmawia...

Powiedziałam mu więc, że nie mam specjalnie powodów do radości... Że martwię się zaliczeniem z historii literatury i mam do niego żal o to, że ostatnio nie spełnia danych mi obietnic... Co prawda nie dotyczy to niczego poważnego, a tylko napisania dla mnie czegoś... A on nie ma na to czasu, sił i ochoty... I potrafię to zrozumieć. Ale boli mnie to, że nie wziął się za to, kiedy miał sporo wolnego czasu... Zostawił to na później i w efekcie nie doczekałam się tego do tej pory.

Po prostu poczułam się trochę zlekceważona, to wszystko... Przeżyję... A on niech się zajmie tym, co jest ważniejsze i nie cierpiące zwłoki. Zacznę się chyba przyzwyczajać. Najlepszym rozwiązaniem wydaje mi się obecnie przestać prosić o pewne rzeczy... I zamierzam się do tego zastosować. (Szkoda tylko, że od kilku miesięcy bezskutecznie staram się go przekonać, żeby poszedł wreszcie do okulisty... A przecież to dla jego dobra. No, ale skoro on się tym nie przejmuje, to dlaczego ja mam to robić...?).

A wtedy on zapytał, ile moich próśb spełnił przez ten cały czas... Sporo. Cóż przy tym wszystkim znaczy tych kilka niedotrzymanych obietnic. Przepraszam, że robię Ci wyrzuty.

I wtedy wysunął pretensje spowodowane nie używaniem przeze mnie emotikonek. Puściły mi nerwy i chciałam zakończyć naszą rozmowę, żeby dodatkowo nie pogarszać sytuacji. A on napisał coś, co już zupełnie wprawiło mnie w osłupienie.

„Cóż.... przez moją głowę przechodzą mi tysiące myśli na sekundę.. siedzę przed monitorem i nie mogę się skupić na niczym :(... Skoro tak bardzo Cię zawiodłem... i dzisiaj i ostatnio... to może nie powinniśmy być dłużej ze sobą ? Twoje opisy pozbawiły mnie już jakiejkolwiek nadziei.. Cóż życie nam nie będzie pisane razem.. i czas się z tym pogodzić.. bo jedna kłótnia, nieporozumienie.. niszczy wszystko..”.

Zupełnie się tego nie spodziewałam... Ale ja wcale nie ułatwiałam... Powiedziałam, że nie biorę na siebie całej odpowiedzialności za to, co się ostatnio dzieje... I że naprawdę wierzyłam w nas i naszą wspólną przyszłość... A później zapytałam, co jeszcze chce mi powiedzieć na pożegnanie. Tego z kolei on się nie spodziewał...

Nie wiem, dlaczego to napisałam. Po prostu tak odebrałam jego słowa i postanowiłam uszanować jego decyzję, chociażby nie wiem jak wiele miało mnie to kosztować. Nie rozumiałam tego wszystkiego, co się działo i tego, jak w ogóle do tego doszło... Przecież nie tak miało być. To był koszmar, z którego nie sposób się było jednak obudzić. Zaczęliśmy rozmawiać i wtedy wyszło na jaw, że moje zachowanie podczas naszego ostatniego spotkania bardzo go zabolało i że miał ochotę powiedzieć dość i wrócić do domu... Nie ukrywam, że zachowałam się wtedy okropnie... Coś mnie napadło i nie dałam się pocałować, przytulić, a na jego pytania odpowiadałam półsłówkami. I zdaję sobie sprawę, że nie zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Ale zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak bardzo go to dotknęło i zabolało... Nie przypuszczałam, że on to tak odebrał, chociaż bez wątpienia miał prawo. Później mi przeszło i było w porządku, a on nie wspomniał na ten temat ani słowa. Może gdyby to wtedy zrobił, nie doszłoby do takiej sytuacji. A ja zdążyłam o tym zupełnie zapomnieć i chyba nawet go za to nie przeprosiłam... Kiedy to do mnie dotarło poczułam się jak potwór. Bo zdałam sobie sprawę, jak bardzo go czasami krzywdzę, chociaż tak bardzo tego nie chcę, a niekiedy nawet nie zdaję sobie z tego sprawy. Jakim prawem ja mu robiłam wyrzuty, skoro sama miałam więcej na sumieniu? Wiem, że nigdy sobie tego nie wybaczę. Zbyt wiele się tego wszystkiego nazbierało... Zaczęłam wtedy zadawać sobie pytanie, po co w ogóle Bóg powołał mnie do życia... A kiedy spytałam, co ja mu dałam dobrego, czego bym nie przekreśliła złym, jego odpowiedź nie mogła mnie zadowolić i sprawić, bym przestała nienawidzić samej siebie. Śmiałam uważać się za dobrego człowieka, a tymczasem to ostatnie, co można o mnie powiedzieć!! I to jest dla mnie osobista tragedia...

Przecież ja powinnam być ostatnią osobą, przez którą on mógłby cierpieć... A tymczasem jest inaczej...

Następnego dnia, kiedy tak bardzo potrzebowałam rozmowy z nim (nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, co będzie z nami... ), on wrócił ze szkoły zbyt zmęczony, żeby porozmawiać ze mną na ten temat. Wymogłam więc na nim przyrzeczenie, że kiedy się spotkamy to o tym porozmawiamy.

 

Wydaje się, że teraz wszystko jest ok.

Tylko że... ja się boję samej siebie. Boję się, że znowu coś mi odbije i wszystko zniszczę.

Że go skrzywdzę... Zadaję sobie pytanie jak mogę mu to robić i nie znajduję odpowiedzi. Czasami po prostu tracę nad sobą kontrolę...

Boję się także czegoś innego... Przestały mnie prześladować koszmary i sypiam ostatnio bardzo dobrze, natomiast czasami wracając - zwłaszcza w nocy - do domu, nie mogę się pozbyć przerażających obrazów z głowy. Ostatnio, kiedy przyszło mi wracać wieczorem, myślałam, że nie wysiądę z autobusu, albo zadzwonię do mojego ojca i poproszę, żeby po mnie wyszedł na przystanek. Obawiałam się, że wydarzy się coś złego. W końcu jednak przemogłam się i szybkim krokiem podążyłam do domu, bojąc się jednak odwrócić do tyłu.

Czasami bardzo bym chciała, żeby on mi towarzyszył w drodze powrotnej. Ale kiedy to proponuje, nigdy mu nie pozwalam. Dlaczego? Dlatego, że ja zawsze wracam od niego ostatnim normalnym autobusem i gdyby pojechał ze mną, nie miałby czym wrócić z powrotem. A poza tym to strata czasu – w końcu w jedną stronę jedzie się min. pół godziny. A już poza wszystkim nie chciałabym musieć jeszcze dodatkowo martwić się o niego. Nie lubię, kiedy po nocy wraca do domu, tym bardziej, że ma kiepski dojazd do siebie w późnych porach.

Zdaję sobie sprawę, że czasami można by mi zarzucić, że nie pozwalam się sobą opiekować. Ale to nie jest tak... Nie mam nic przeciwko temu, o ile nie wiąże się to dla kogoś z jakimś ryzykiem. A wracanie nocą do domu nie należy do najbezpieczniejszych rzeczy pod słońcem.

 

Nie wiem, co się ze mną ostatnio dzieje... Nigdy nie potrafiłam siebie zrozumieć, ale obecnie wydaje się to trudniejsze, niż kiedykolwiek.

Postanowiłam, że następnym razem, kiedy zorientuję się, że zachowuję się nie w porządku wobec niego, przypomnę sobie to wszystko, przez co musiał przejść z mojej winy.

Może to mnie powstrzyma... W końcu jeżeli jeszcze coś dołożę do swoich licznych przewinień, chyba tego nie zniosę.

Tylko czy w chwili złości, rozdrażnienia lub przygnębienia będę o tym pamiętała?

Muszę, nie ma innego wyjścia.

 

Ostatnio całymi dniami czytam Biblię, której mam już serdecznie dosyć... Jednak nie ma rady, bo w piątek idę zaliczać historię literatury.

Nie myślałam, że zajmie to tak dużo czasu, ale jest tego więcej, niż przypuszczałam.

Mam nadzieję, że mimo wszystko Bóg będzie nade mną czuwał, bo zaliczenie poprawki za pierwszym razem graniczy z cudem.

Ostatnio nikomu nie zaliczył... Czy w końcu się opamięta?

Przecież to chyba nie o to chodzi, żebyśmy treści lektur uczyli się na pamięć :/.

I tak nie jesteśmy w stanie wszystkiego spamiętać!!

Kiedy się z tym uporam, postaram się wrócić na blogi.

A teraz posłucham sobie po raz kolejny „Walking in Memphis” i może to przyniesie mi ukojenie...

 

Trzymajcie się cieplutko i proszę, nie myślcie o mnie źle...

 

Bez tytułu
Autor: linka-1
15 stycznia 2005, 19:58

 

Wszystkie zaliczenia już za mną... Napisałam podanie z prośbą o przedłużenie mi sesji, żebym mogła poprawić to nieszczęsne kolokwium z historii literatury. Muszę przyznać, że jestem z siebie zadowolona. Zrobiłam co w mojej mocy i mam całkiem dobre oceny – poszło mi lepiej niż w liceum. I nie chodzi o to, że nagle zachciało mi się uczyć... Po prostu nie pozwalałam sobie na takie obijanie i robiłam, co do mnie należało. A że przynajmniej widziałam efekty mojej pracy, dodatkowo mnie to mobilizowało. Dlatego nawet jeśli tego jednego przedmiotu nie zaliczę (bo pan K. postanowił się na nas mścić i nie dopuścić do tego, żebyśmy poszerzyli grono niedouczonych nauczycieli) i nie zostanę dopuszczona do sesji, przez co zostanę skreślona z listy studentów, nie będę miała do siebie pretensji. Po prostu sprostać tym wszystkim wymaganiom było nadzwyczaj trudno – poprzeczkę postawili bardzo wysoko, a ja tylko z tego jednego przedmiotu nie dałam sobie rady. Nawet fonetykę niemiecką, której tak bardzo się obawiałam, zaliczyłam na 4+ (kto by pomyślał, że tylko 4 punktów zabraknie mi do maksymalnej ilości punktów do zdobycia) :). Spodobało mi się na tej uczelni i bardzo chciałabym na niej pozostać. Dlatego postaram się jakoś historię literatury zaliczyć, ale cudu nie jestem w stanie dokonać i spamiętać wszystkich szczegółów z lektur. Jeśli będzie miał dobry humor i chciał mi zaliczyć, to zaliczę. Jeśli się uweźmie, nie mam najmniejszej szansy... Pozostaje mi się jeszcze tylko pomodlić.

 

Tyle o szkole, która ostatnio pochłaniała mnie niemal bez reszty. Nie miałam czasu ani na spotkania z przyjaciółmi, ani na żadne wyjścia czy imprezy. Jedynie jeszcze dla mojego Kochania wygospodarowałam jakiś czas wolny. Już niedługo będę to sobie mogła odbić... Tylko czy będzie to powodem do radości, czy raczej do zmartwień...? Zależy to od tego, jak się potoczą moje losy. Czasami miałam już dość tych stresów, niewyspania i ciągłych kolokwiów. Ale muzyka czy dobre słowo niezawodnie poprawiały mi humor. Jak wielką mają one – czyli muzyka lub jedno słowo - moc :).

Życie jest piękne... Obym nigdy o tym nie zapomniała!

Dziękuję Wam za to, że mnie odwiedzacie i o mnie pamiętacie.

Dzięki Wam robi mi się tak ciepło na sercu.

Podnosicie mnie na duchu, kiedy na nim podupadam i zawsze wspieracie dobrą radą.

Jesteście i wiem, że mogę na Was liczyć...

Już wkrótce postaram się Was odwiedzić i odpłacić Wam tym samym.

Dziękuję i całuję Was gorąco :*.

 

Króciutko :)
Autor: linka-1
07 stycznia 2005, 23:27

Dzikie pożądanie, szał zmysłów...

Było namiętnie, śmiesznie, równocześnie ;).

 

 

***

 

 

Trzymajcie za mnie kciuki, proszę... Na uczelni problemy się mnożą jeden za drugim i nie wiem, czy sobie z tym poradzę...

Ale trzeba spróbować... Zrobię wszystko, co w mojej mocy, a czy się uda – zobaczymy.

 

Chcę patrzeć optymistycznie na świat i ludzi!

Jak dawniej...

I uda mi się to!!