Czuję się dzisiaj jakaś taka wyciszona... Snuję się po domu i nie bardzo wiem, co z sobą zrobić. Ostatnio boję się gdziekolwiek wychodzić, bo jeżeli miałyby mnie nagle dopaść moje boleści, to nie wiedziałabym, co robić... Ech... chciałabym nie musieć się o to martwić... jak kiedyś. Ale mam nadzieję, że pozbędę się tego cholerstwa już wkrótce...
W takich chwilach zbiera mi się na refleksje dotyczące mojej osoby i życia... Kiedy tak leżałam sobie na łóżku, słuchając muzyki, doszłam do wniosku, że jestem dziwną istotą...
Zaczęły do mnie powracać różne wspomnienia i zdarzenia z przeszłości...
Chyba łatwo jest mnie wzruszyć i poruszyć... Kiedy idąc ulicą zauważę jakieś zwierzątko, wyglądające na bezpańskie, momentalnie robi mi się go żal i jego widok jeszcze na długo zostaje w mojej pamięci... Tak samo jest, kiedy widzę ludzi chorych, kalekich, bezdomnych czy żebrzących... Boże, to taki przygnębiający widok... I wtedy zdaję sobie sprawę, że nie doceniam tego, co mam... I jak wiele mam... Najgorsze jest to, że nie wiadomo, jak tym ludziom pomóc... I czy w ogóle można? Dlaczego istnieje tak niewiele organizacji, które niosłyby im pomoc? Dlaczego traktuje się tych ludzi jak śmiecie i pogardza nimi? Przecież nie mamy prawa do tego. Osądzać także ich nie można... W końcu nie znamy ich historii, nie mamy pojęcia, co zmusiło ich do życia na ulicy, żebrania... Dlaczego ludzie są tacy niewrażliwi na czyjeś cierpienie i nieszczęście? Najłatwiej jest pogardzać i przejść obojętnie, nie zawracając tym sobie głowy... Czy w dzisiejszym świecie jest jeszcze miejsce na współczucie? Ech... w moim przypadku kończy się na współczuciu i rozważaniach o tym, jaki los potrafi być okrutny i niesprawiedliwy... Na bezbrzeżnym żalu... I tyle. Bo w końcu co mogłabym zrobić? Tak sobie myślę, że dobrze, że nie widzę tych wszystkich głodujących dzieci, ludzi umierających z głodu... Tej nędzy i rozpaczy ludzi żyjących na innym kontynencie... Bo takiego widoku bym już nie zniosła. Czy można pogodzić się z takim porządkiem świata? Można i właśnie to przeważnie robimy... I to jest straszne... Bo najważniejsze, że my sami tego nie doświadczamy... Co nas obchodzą inni... Tak po prostu jest i tyle... Wolimy nie dostrzegać tych wszystkich nieszczęśliwych i opuszczonych... Zapomnianych przez świat, przez ludzi... Zostawionych samym sobie... na co? Przeważnie na śmierć, nierzadko powolną i w męczarniach. Przecież nas to nie dotyczy, a poza tym mamy tyle własnych problemów... Boże, dlaczego jest tyle samotnych, opuszczonych, porzuconych, cierpiących głód i nędzę, kalekich, nieszczęśliwych, prześladowanych, nękanych różnymi dolegliwościami i nieuleczalnymi chorobami? Dlaczego jest tak wielu ludzi, którzy już na nic nie mają nadziei? Jak żyć, kiedy utraciło się wszystko – nawet nadzieję?
Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej nie mogę tego zrozumieć i się z tym pogodzić... Ale jutro przestanę się nad tym wszystkim zastanawiać i skupię się na własnych sprawach. Zacznę żyć swoim życiem, swoimi zmartwieniami i radościami... I życiem moich bliskich, znajomych, przyjaciół... Aż do następnego razu, kiedy na widok czyjegoś nieszczęścia czy cierpienia staną mi łzy w oczach, a serce napełni się współczuciem i żalem... Przecież to jest bez sensu... Coś tu jest nie tak... Dlaczego nie da się naprawić świata? I dlaczego ten świat zdaje się coraz bardziej chylić ku upadkowi?
Rozpoczynając tę notkę, nie planowałam takiego rozwoju wypadków... Nie zamierzałam poruszać aż tak poważnych zagadnień... Ale jakoś tak wyszło... Tak naprawdę, kiedy zaczynam pisać, nigdy nie wiem, co z tego wyniknie, jaki to wszystko będzie miało ostateczny kształt, formę... Bo cały czas przychodzą mi do głowy nowe pomysły, nowe problemy, które mogłabym poruszyć... Strasznie objętościowa wyjdzie ta notka, ale skoro już zaczęłam, to skończę...
Analizując moją własną osobę i postawę, czy może raczej reakcje na różne sytuacje, których staję się świadkiem lub uczestnikiem, dochodzę do wniosku, że przejmuję się nie tylko tym, co dotyczy bezpośrednio mnie (mojego życia i moich problemów), ale także tymi, którzy stają na mojej drodze, przypadkowo, przelotnie czy też na dłużej, czy w końcu tymi, którzy stają się częścią mojego życia. Wydaje mi się, że potrafię się wczuć w położenie danej osoby... Doskonale potrafię sobie wyobrazić, jak może się czuć w określonej sytuacji... Zazwyczaj od razu dostrzegam czyjeś zmieszanie, zakłopotanie, przygnębienie, zawstydzenie itp. i mam wtedy ochotę zrobić coś, żeby taka osoba poczuła się lepiej. Nie lubię, kiedy w mojej obecności ktoś doświadcza tego typu przeżyć lub emocji, bo czuję się nieswojo. Najbardziej zaskakuje mnie fakt, że osoba, która u kogoś innego wywołała zakłopotanie, zawstydzenie, uraziła go czy obraziła itd., najczęściej w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy. A ja nie wiem, jak się w takiej sytuacji zachować. Jeżeli widzę, że komuś została wyrządzona przykrość, chciałabym go pocieszyć i podnieść na duchu, sprawić, żeby o tym zapomniał... Tylko, że staje się to utrudnione, kiedy obecna jest także osoba, która przyczyniła się do tego, czasami całkiem nieświadomie. Nie mogę znieść czyjejś bezradności, smutku, zakłopotania... Chyba lepiej by było, gdybym w ogóle tego nie dostrzegała... Tylko, że ja już po prostu taka jestem i tego nie zmienię. Nie potrafię nagle „oślepnąć” i stać się nieczuła na tego rodzaju niuanse.
Ech... Dlaczego tak łatwo się wzruszam? Potrafię płakać z bólu, z powodu cierpienia (swojego lub czyjegoś), ale także czasami płaczę ze szczęścia, ze śmiechu... Tak bardzo się wszystkim przejmuję, a jednocześnie przeważnie jestem pogodna, uchodzę za niepoprawną optymistkę i należę do osób, które w zasadzie nigdy nie tracą pogody ducha. Czasami wyję ze śmiechu, bo rozbawiło mnie coś tak błahego i niezrozumiałego dla innych, że owi inni uważają, że mi odbiło i znacząco na siebie patrzą. A jak mnie coś naprawdę rozśmieszy, to długo nie mogę się uspokoić...
Poruszają mnie i wzruszają do łez nie tylko cierpienia, czyjeś tragedie i nieszczęścia, ale także piękne widoki, muzyka, czyjeś długo wyczekiwane szczęście... Kiedy w moim sercu wzbiera współczucie lub żal czy złość z powodu niesprawiedliwości czy okrucieństwa, do moich oczu automatycznie napływają łzy... Czasami wystarczą mi same moje myśli, żeby łzy zaczęły spływać po moich policzkach... Czy Wy widzicie w tym wszystkim jakąkolwiek logikę? Bo ja już chyba żadnej... Nie rozumiem tego wszystkiego... Nie rozumiem siebie, swojej psychiki, sposobu odczuwania... Czy naprawdę jestem dziwna? Chyba jednak skłonię się ku temu, że to jest normalność... Moja normalność... Nadmierna wrażliwość? Nie wiem... W każdym razie właśnie taka jestem... To po prostu cała ja...
PS. Ciekawa jestem, czy znajdzie się chociaż jedna osoba, która przeczyta to wszystko od początku do końca :P.