Archiwum marzec 2004, strona 2


Nauczmy się doceniać to, co mamy...
Autor: linka-1
09 marca 2004, 20:55

Ten świat

ma tak wiele

dla nas wszystkich –

jeśli tylko mamy

OCZY

które to widzą,

SERCE,

które to kocha

i DŁONIE,

które to dla nas zbierają.

 

Lucy Maud Montgomery

 

 

No właśnie... Jakie to proste. Każdy z nas posiada odpowiednie predyspozycje, żeby korzystać z tego, co może nam zaoferować świat. Może po prostu mamy zbyt duże wymagania i oczekiwania i chcielibyśmy gwiazdki z nieba, nie doceniając tego, co mamy na wyciągnięcie ręki...? Człowiek jest zachłanną istotą, która zawsze pragnie czegoś więcej, niż posiada. Kiedy uda się nam urzeczywistnić jakieś marzenie czy osiągnąć cel, do którego dążyliśmy, natychmiast pojawiają się na ich miejsce nowe... Z jednej strony to dobrze, bo w końcu czymże byłoby nasze życie pozbawione marzeń... A marzenia są po to, żeby je realizować... Jednak czasami za bardzo jesteśmy nastawieni na zdobywanie i otrzymywanie, a za mało na dawanie... Niekiedy zaślepia nas żądza posiadania... Czy naprawdę człowiek docenia coś dopiero wówczas, kiedy to utraci? Może warto by to zmienić...?

 

 

Teraz nie pora myśleć

o tym, czego ci brak.

Lepiej pomyśl, co możesz zrobić

z tym, co masz.

 

Ernest Hemingway

 

Zdroworozsądkowe podejście do życia ;)
Autor: linka-1
08 marca 2004, 17:27

Kiedy byłam młodsza, uwielbiałam obserwować przez okno ludzi i życie toczące się na skrawku mojej ulicy. Pamiętam, jak wyglądając w pogodną wiosenną lub letnią noc, rozmyślałam o tym, jak dobrze byłoby mieć kogoś, z kim mogłabym spacerować, trzymając się za ręce i wpatrywać w rozgwieżdżone niebo... Jak wspaniale by było po prostu czuć obecność bliskiej osoby i razem z nią zachwycać i rozkoszować się światem i życiem... Ich pięknem...Wtedy jeszcze nawet przychodził mi do głowy potencjalny kandydat, mieszkający na moim osiedlu :D. A później jakoś wszystko się zmieniło... Już rzadko kiedy pojawiałam się w oknie, zapomniałam o tych swoich marzeniach o spacerach wieczorową porą... W moim życiu pojawiło się kilku chłopaków, którzy bardziej lub mniej skutecznie namieszali mi w głowie :). Były spacery, trzymanie się za rączkę i nawet coś ponad to :P (tylko nie dajcie się ponieść wyobraźni ;)). Jednak wydaje mi się, że tak naprawdę szczęśliwa jestem dopiero teraz. Teraz, kiedy jestem przekonana o swoich uczuciach... I tylko coś tych wymarzonych niegdyś spacerów zaczyna mi brakować. Dlatego z utęsknieniem wyczekuję wakacji, bo póki co nie sprzyja nie tylko pogoda, ale także czas...

 

Jak bardzo z upływem czasu wszystko się zmienia... Mamy inne marzenia, problemy, rozterki... To, co jeszcze kilka lat temu spędzało nam sen z powiek, teraz wywołuje tylko uśmiech na twarzy. Stare dobre czasy, kiedy życie było beztroskie? Skądże! Przecież wtedy te problemy były wprost proporcjonalne do naszego wieku... Często nas przytłaczały i wydawały się nie do zniesienia... Ale taka jest kolej rzeczy. Pewnie za kilka, kilkanaście lat, kiedy nasze życie będzie się już kręciło wokół zupełnie innych spraw, te dzisiejsze wydadzą się nam niczym w porównaniu do aktualnych (wtedy)... Będą tylko zabawnym wspomnieniem. Czasy, kiedy chodziłam do przedszkola czy podstawówki teraz wydają się sielanką... Okresem beztroski i zabawy... A przecież okres ten nie do końca taki był...

Tak na dobrą sprawę każdy problem po jakimś czasie wyda się nam błahy i będziemy się zastanawiać, jak można się było czymś tak nieistotnym tak bardzo przejmować. Ale w chwili, kiedy to wszystko się dzieje, zupełnie inaczej to odbieramy i odczuwamy...

Dlatego może już teraz warto próbować zdystansować się do otaczającej nas rzeczywistości, naszych problemów i rozterek...? Bardzo często, będąc w coś zaangażowanymi, nawet całkiem nieświadomie wyolbrzymiamy znaczenie danego faktu. Kiedy opowiadamy komuś o naszych zmartwieniach, on patrząc na to bardziej obiektywnie (nie mam tutaj na myśli obojętności), bo z boku, potrafi dostrzec coś, czego my nie jesteśmy w stanie, np. jakieś pozytywne strony lub wyjście z zaistniałej sytuacji... Może warto wszystko to, co nas spotyka rozpatrywać z „perspektywy”, z pewnym dystansem... Tak, jakby nas to bezpośrednio nie dotyczyło...

Tak, tak, wiem... Łatwo jest powiedzieć, a gorzej wykonać... Ale chyba spróbuję się do tego zastosować... Takie zdystansowanie z pewnością wyszłoby mi na dobre. Bo chyba jak nikt inny posiadłam zdolność wyolbrzymiania rozmaitych problemów, już nie wspominając o tym, ile tych trosk potrafię sobie namnożyć :P. Nie tak się zachowuje człowiek ze zdroworozsądkowym podejściem do życia :D.

Moja normalność...?
Autor: linka-1
07 marca 2004, 19:58

       Czuję się dzisiaj jakaś taka wyciszona... Snuję się po domu i nie bardzo wiem, co z sobą zrobić. Ostatnio boję się gdziekolwiek wychodzić, bo jeżeli miałyby mnie nagle dopaść moje boleści, to nie wiedziałabym, co robić... Ech... chciałabym nie musieć się o to martwić... jak kiedyś. Ale mam nadzieję, że pozbędę się tego cholerstwa już wkrótce...

W takich chwilach zbiera mi się na refleksje dotyczące mojej osoby i życia... Kiedy tak leżałam sobie na łóżku, słuchając muzyki, doszłam do wniosku, że jestem dziwną istotą...

Zaczęły do mnie powracać różne wspomnienia i zdarzenia z przeszłości...

        Chyba łatwo jest mnie wzruszyć i poruszyć... Kiedy idąc ulicą zauważę jakieś zwierzątko, wyglądające na bezpańskie, momentalnie robi mi się go żal i jego widok jeszcze na długo zostaje w mojej pamięci... Tak samo jest, kiedy widzę ludzi chorych, kalekich, bezdomnych czy żebrzących... Boże, to taki przygnębiający widok... I wtedy zdaję sobie sprawę, że nie doceniam tego, co mam... I jak wiele mam... Najgorsze jest to, że nie wiadomo, jak tym ludziom pomóc... I czy w ogóle można? Dlaczego istnieje tak niewiele organizacji, które niosłyby im pomoc? Dlaczego traktuje się tych ludzi jak śmiecie i pogardza nimi? Przecież nie mamy prawa do tego. Osądzać także ich nie można... W końcu nie znamy ich historii, nie mamy pojęcia, co zmusiło ich do życia na ulicy, żebrania... Dlaczego ludzie są tacy niewrażliwi na czyjeś cierpienie i nieszczęście? Najłatwiej jest pogardzać i przejść obojętnie, nie zawracając tym sobie głowy... Czy w dzisiejszym świecie jest jeszcze miejsce na współczucie? Ech... w moim przypadku kończy się na współczuciu i rozważaniach o tym, jaki los potrafi być okrutny i niesprawiedliwy... Na bezbrzeżnym żalu... I tyle. Bo w końcu co mogłabym zrobić? Tak sobie myślę, że dobrze, że nie widzę tych wszystkich głodujących dzieci, ludzi umierających z głodu... Tej nędzy i rozpaczy ludzi żyjących na innym kontynencie... Bo takiego widoku bym już nie zniosła. Czy można pogodzić się z takim porządkiem świata? Można i właśnie to przeważnie robimy... I to jest straszne... Bo najważniejsze, że my sami tego nie doświadczamy... Co nas obchodzą inni... Tak po prostu jest i tyle... Wolimy nie dostrzegać tych wszystkich nieszczęśliwych i opuszczonych... Zapomnianych przez świat, przez ludzi... Zostawionych samym sobie... na co? Przeważnie na śmierć, nierzadko powolną i w męczarniach. Przecież nas to nie dotyczy, a poza tym mamy tyle własnych problemów... Boże, dlaczego jest tyle samotnych, opuszczonych, porzuconych, cierpiących głód i nędzę, kalekich, nieszczęśliwych, prześladowanych, nękanych różnymi dolegliwościami i nieuleczalnymi chorobami? Dlaczego jest tak wielu ludzi, którzy już na nic nie mają nadziei? Jak żyć, kiedy utraciło się wszystko – nawet nadzieję?

       Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej nie mogę tego zrozumieć i się z tym pogodzić... Ale jutro przestanę się nad tym wszystkim zastanawiać i skupię się na własnych sprawach. Zacznę żyć swoim życiem, swoimi zmartwieniami i radościami... I życiem moich bliskich, znajomych, przyjaciół... Aż do następnego razu, kiedy na widok czyjegoś nieszczęścia czy cierpienia staną mi łzy w oczach, a serce napełni się współczuciem i żalem... Przecież to jest bez sensu... Coś tu jest nie tak... Dlaczego nie da się naprawić świata? I dlaczego ten świat zdaje się coraz bardziej chylić ku upadkowi?

Rozpoczynając tę notkę, nie planowałam takiego rozwoju wypadków... Nie zamierzałam poruszać aż tak poważnych zagadnień... Ale jakoś tak wyszło... Tak naprawdę, kiedy zaczynam pisać, nigdy nie wiem, co z tego wyniknie, jaki to wszystko będzie miało ostateczny kształt, formę... Bo cały czas przychodzą mi do głowy nowe pomysły, nowe problemy, które mogłabym poruszyć... Strasznie objętościowa wyjdzie ta notka, ale skoro już zaczęłam, to skończę...  

          Analizując moją własną osobę i postawę, czy może raczej reakcje na różne sytuacje, których staję się świadkiem lub uczestnikiem, dochodzę do wniosku, że przejmuję się nie tylko tym, co dotyczy bezpośrednio mnie (mojego życia i moich problemów), ale także tymi, którzy stają na mojej drodze, przypadkowo, przelotnie czy też na dłużej, czy w końcu tymi, którzy stają się częścią mojego życia. Wydaje mi się, że potrafię się wczuć w położenie danej osoby... Doskonale potrafię sobie wyobrazić, jak może się czuć w określonej sytuacji... Zazwyczaj od razu dostrzegam czyjeś zmieszanie, zakłopotanie, przygnębienie, zawstydzenie itp. i mam wtedy ochotę zrobić coś, żeby taka osoba poczuła się lepiej. Nie lubię, kiedy w mojej obecności ktoś doświadcza tego typu przeżyć lub emocji, bo czuję się nieswojo. Najbardziej zaskakuje mnie fakt, że osoba, która u kogoś innego wywołała zakłopotanie, zawstydzenie, uraziła go czy obraziła itd., najczęściej w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy. A ja nie wiem, jak się w takiej sytuacji zachować. Jeżeli widzę, że komuś została wyrządzona przykrość, chciałabym go pocieszyć i podnieść na duchu, sprawić, żeby o tym zapomniał... Tylko, że staje się to utrudnione, kiedy obecna jest także osoba, która przyczyniła się do tego, czasami całkiem nieświadomie. Nie mogę znieść czyjejś bezradności, smutku, zakłopotania... Chyba lepiej by było, gdybym w ogóle tego nie dostrzegała... Tylko, że ja już po prostu taka jestem i tego nie zmienię. Nie potrafię nagle „oślepnąć” i stać się nieczuła na tego rodzaju niuanse.

       Ech... Dlaczego tak łatwo się wzruszam? Potrafię płakać z bólu, z powodu cierpienia (swojego lub czyjegoś), ale także czasami płaczę ze szczęścia, ze śmiechu... Tak bardzo się wszystkim przejmuję, a jednocześnie przeważnie jestem pogodna, uchodzę za niepoprawną optymistkę i należę do osób, które w zasadzie nigdy nie tracą pogody ducha. Czasami wyję ze śmiechu, bo rozbawiło mnie coś tak błahego i niezrozumiałego dla innych, że owi inni uważają, że mi odbiło i znacząco na siebie patrzą. A jak mnie coś naprawdę rozśmieszy, to długo nie mogę się uspokoić...

Poruszają mnie i wzruszają do łez nie tylko cierpienia, czyjeś tragedie i nieszczęścia, ale także piękne widoki, muzyka, czyjeś długo wyczekiwane szczęście... Kiedy w moim sercu wzbiera współczucie lub żal czy złość z powodu niesprawiedliwości czy okrucieństwa, do moich oczu automatycznie napływają łzy... Czasami wystarczą mi same moje myśli, żeby łzy zaczęły spływać po moich policzkach... Czy Wy widzicie w tym wszystkim jakąkolwiek logikę? Bo ja już chyba żadnej... Nie rozumiem tego wszystkiego... Nie rozumiem siebie, swojej psychiki, sposobu odczuwania... Czy naprawdę jestem dziwna? Chyba jednak skłonię się ku temu, że to jest normalność... Moja normalność... Nadmierna wrażliwość? Nie wiem... W każdym razie właśnie taka jestem... To po prostu cała ja...

 

PS. Ciekawa jestem, czy znajdzie się chociaż jedna osoba, która przeczyta to wszystko od początku do końca :P.

Niby niewiele, a czasami tak dużo...
Autor: linka-1
05 marca 2004, 23:27

Pomagaj rozmową!

Jedno dobre słowo,

jeden uśmiech zachęty,

jedna budująca myśl

to w wielu przypadkach

początek wielkiego zwycięstwa tych,

którzy nas otaczają.

Jeżeli nie będziesz mógł zadziałać, mów.

Jeżeli nie będziesz mógł mówić

przynajmniej usilnie myśl,

życząc szczęścia potrzebującej osobie,

a ono ją ogarnie.

Pomagaj zawsze!

 

C. T. Pastorino

 

 

To zadziwiające, jak wielką moc może mieć coś zdawałoby się tak niepozornego, jak przyjazny gest, uśmiech czy dobre słowo. A to wszystko może się stać pewnym impulsem... Być może tylko tyle wystarczy, żeby ktoś całkowicie zrezygnowany i zniechęcony odzyskał nadzieję i chęć życia. Wszyscy miewamy chwile załamania... Każdy z nas inaczej sobie z nimi radzi... Czasami przychodzą nam wtedy do głowy najczarniejsze myśli. Jakże wielu ludzi w takich momentach kładzie na szali swoje życie... A przecież jest ono najwspanialszym darem... Jednak wystarczy nierozważnie podjęta decyzja i jedna sekunda, żeby zaprzepaścić daną nam szansę... Kto wie, może poświęcając odrobinę swojego czasu i uwagi drugiemu człowiekowi, ratujemy mu życie... Nigdy nie wiadomo, czy nie stoi on właśnie na krawędzi... Jak to jest, że niektórzy mają w sobie tyle siły, odwagi, woli walki i życia, że potrafią przetrwać nawet najgorsze chwile, poradzić sobie z tragedią, która ich dotknęła i z ufnością patrzeć w przyszłość? A tymczasem dla innych nawet drobne i nieistotne, z obiektywnego punktu widzenia, niepowodzenia, są przyczyną zupełnego załamania, myśli i działań samobójczych? Czy zależy to od silnej psychiki, wiary, nastawienia... czy jeszcze od czegoś innego? A jeśli tak, to od czego?

 

Powinniśmy pamiętać,

że nie jesteśmy jedynymi istotami,

które doświadczają sytuacji pozornie bez wyjścia.

Tak jak latawiec wznosi się w górę

wbrew podmuchom wiatru,

tak najgorsze kłopoty mogą nas umocnić.

Tysiące ludzi przed nami spotykał identyczny los

i poradzili sobie z nim, więc i my damy sobie radę!

 

R. Brasch

Podjęte działania...
Autor: linka-1
05 marca 2004, 12:16

Można powiedzieć, że w moim przypadku albo nie dzieje się nic, albo wszystko toczy się błyskawicznie... Zdałam sobie właśnie sprawę, że jak już coś ruszy z miejsca (co czasami trwa dosyć długo), to „galopem”.

Wczoraj nie poszłam do szkoły, bo część osób miała matury próbne (geografia i biologia) i w związku z tym przydzielili pozostałą część naszej klasy do klasy B i mieliśmy mieć lekcje zgodnie z ich planem. Nie spodobało mi się to, więc zdecydowałam się zostać w domu. I całe szczęście, że tak się stało. Już rano zaczęłam się kiepsko czuć, a po południu znowu dopadły mnie te okropne boleści... Leżałam na łóżku, jęczałam i zwijałam się z bólu... Znowu przez moją głowę przewijały się myśli, za jakie grzechy spotyka mnie coś takiego. Modliłam się, żeby jak najszybciej mi przeszło. Ale ponieważ jakoś przejść nie chciało, mój ojciec zadzwonił do naszej znajomej lekarki. Miała przyjść ok. 21. Do tego czasu na szczęście ból zelżał, a później przeszedł zupełnie. Ta lekarka ma bardzo duże poczucie humoru i potrafi niezwykle zabawnie opowiadać różne historie. Wyszła od nas dopiero po 24 i wyobraźcie sobie, że niemal przez cały ten czas płakałam... ze śmiechu J. Nawet największy ponurak musiałby się roześmiać, gdyby ją usłyszał, więc chyba nietrudno się domyślić, co działo się ze mną :D. Ech... te jej opowieści i teksty, którymi rzucała... Szkoda, że teraz nie potrafię już tego odtworzyć. W każdym razie wyszło na to, że jesteśmy rodziną patologiczną ;). Normalny człowiek zareagowałby jej zdaniem już po trzech przypadkach nasilonego bólu brzucha, połączonego z jeszcze kilkoma nieprzyjemnymi objawami, a my zrobiliśmy to dopiero po roku czasu i to na dodatek tylko dlatego, że w moim przypadku następowało ogólne osłabienie. Lekarka powiedziała, że należy dziękować Bogu, że zaczęłam mdleć i zwijać się z bólu, bo inaczej pewnie jeszcze długo byśmy to wszystko lekceważyli. I pewnie ma rację... Bo chociaż wszystkich nas to nieco niepokoiło, to jednak nikt nie chciał podjąć jakiś działań zapobiegawczych... Pewnie gdyby nie to wszystko, to męczyłabym się jeszcze przez kolejny rok... A tak wszystko potoczyło się błyskawicznie. Dostałam na dzisiaj skierowanie na badania (z których właśnie niedawno wróciłam) i teraz czekamy na wyniki, które mają być dzisiaj ok.16. Jednak wstępna diagnoza to lamblioza i wyniki prawdopodobnie ją potwierdzą. Okazuje się, że przy dłuższym trwaniu tej choroby dochodzi do znacznego wyniszczenia... Mogłabym mieć później poważne problemy z wątrobą... Mam nadzieję, że lamblioza jeszcze nie rozwinęła się u mnie zbyt poważnie i że żadne zagrażające mojemu zdrowiu konsekwencje jeszcze mi nie grożą... I cieszę się, że w końcu podjęte zostały jakieś działania w trosce o moje zdrowie. Kamień spadł mi z serca, chociaż cały czas się obawiam... Teraz już czegoś innego... Ale przecież lepiej znać prawdę (nawet najgorszą), niż żyć w nieświadomości. Przynajmniej wiadomo, na co należy się przygotować...