Archiwum lipiec 2005, strona 1


Szczęście.
Autor: linka-1
07 lipca 2005, 14:22

 

Czuję się taka szczęśliwa… Tak, Natalko, poszłam za Twoją radą i teraz już nic nie mąci i nie przyćmiewa tego szczęścia. Wczoraj opowiedziałam mu o swoich obawach i kamień spadł mi z serca. Powiedział, żebym się nie przejmowała takimi myślami. Że on czuje, że go kocham i potwierdzam to swoimi czynami. Nie wiem, dlaczego któregoś wieczoru przyszło mi do głowy, że chyba przestaję go kochać… To była taka przelotna myśl, która mnie wówczas zaniepokoiła. Następnego dnia już w ogóle o tym nie pamiętałam. To było zupełnie absurdalne i czułam, że nie jest prawdą. Dlatego nie zadręczałam się i w efekcie uleciało mi to z pamięci. Przypomniałam sobie o tym dopiero w trakcie rozmowy na WP. Nie chciałam mu o tym mówić, by go niepotrzebnie nie ranić. Ale później doszłam do wniosku, że powinnam… Ja chciałabym wiedzieć, gdyby jemu coś takiego przeszło przez myśl chociażby przez króciutką chwilę. Staram się postępować w ten sposób, żeby każdego traktować tak, jak sama bym chciała być traktowana. Mówię innym to, o czym sama chciałabym wiedzieć, a nie robię czegoś, czego sama ze strony innych nie chciałabym doświadczyć. Nie zawsze wychodzi, ale przynajmniej próbuję. Zastanawiałam się, skąd w ogóle pojawiła się taka myśl. Doszłam do wniosku, że to wszystko przez te nieporozumienia… Ostatnio nie układało się między nami najlepiej. A poza tym niepokoi mnie to, dlaczego w stosunku do niego potrafię być taka złośliwa, jaka nie bywam dla nikogo innego… Może to przez to, że wiele rzeczy zaczęło mnie drażnić i irytować… Jego zachowanie, słowa czy w końcu to, czego nie zrobił, a co chciałabym, żeby uczynił. Muszę się nauczyć jakoś to w sobie zwalczać. Wiadomo, że nie wszystko układa i toczy się tak, jakbyśmy tego chcieli i jak to sobie wyobrażamy… Takie drobne, codzienne rozczarowania, których w naszym życiu jest tak wiele. Ale przecież liczy się całokształt. Wiem, jak bardzo się stara… Jak wiele mi daje… Jak wiele znosi… Jak bardzo mu zależy i jak kocha… Przekonuję się o tym każdego dnia.

Nie wybaczyłabym sobie, gdyby to była prawda… Nie mogłabym go tak skrzywdzić… Codziennie modlę się o to, żeby moja miłość do niego wzrastała z każdym dniem i nigdy nie ustała. Tym razem moja modlitwa ma szansę być wysłuchana. Kiedyś już tak robiłam… Z tą różnicą, że wtedy byłam młodsza i nie miałam pojęcia, czym naprawdę jest miłość. Wydawało mi się, że jestem zakochana, a ponieważ nigdy nie chciałam się przyczyniać do cierpienia innych, a wydawało mi się, że jemu też zależało, prosiłam Boga o to, bym kochała go po kres swoich dni. Na szczęście ani z mojej, ani z jego strony, nie było to prawdziwe uczucie :). Popełniłam tyle głupstw i szaleństw, kiedy byłam młodsza… Jednak zawsze robiłam to w dobrej wierze… To chyba dlatego wszystko dobrze się skończyło…

A dzisiaj… Dzisiaj chcę prosić Boga, by pomagał mi kochać Sebastiana tak, jak na to zasługuje… I dziękować za to, że postawił go na mojej drodze. A także za to, że pozwolił mi poznać tylu wspaniałych, mądrych ludzi, którzy wysłuchują mnie, kiedy mam jakiś problem, wspierają mnie radą, podnoszą na duchu… Że po prostu są. I jeszcze za to, że życie jest takie piękne. Na koniec jeszcze jedna, ostatnia prośba… Żeby wszyscy mogli zaznać takiego szczęścia, jakie stało się moim udziałem…

 

Znowu źle... Znowu nie tak :(.
Autor: linka-1
01 lipca 2005, 11:34

I znowu wszystko stanęło na głowie… Nic nie jest tak, jak być powinno… Czyżby ponownie z mojej winy? Nie mam już sił, naprawdę. Nie ważne, że mam dobre chęci. Staram się, ale to za mało. Bo za każdym razem nadchodzi taka chwila, kiedy wszystko spieprzę :/. Ten schemat na okrągło powtarza się w moim życiu. Jest dobrze, cudownie, wspaniale tylko po to, żeby nagle wszystko runęło. Bez żadnego ostrzeżenia… A może ja po prostu tych zwiastunów nie dostrzegam? Może tak bardzo skupiam się na własnych myślach i odczuciach, że nie zastanawiam się nad tym, jakie to może mieć konsekwencje? Nie chodzi tu o egoizm… Bynajmniej. Po prostu kiedy coś mnie nurtuje i nie daje mi spokoju, nie potrafię zdusić tego w sobie i siedzieć cicho, udając, że wszystko jest w porządku. Nie mogę, nie udaje mi się to!! Więc zaczynam mówić… A później tego żałuję. Nie chodzi już o czyny… Ostatnio wszystko się wali co jakiś czas za sprawą słów… Moich słów. Niby przemyślanych, a jednak czasami bezładnych… Słów, które wzbudzają protest, niechęć, sprzeciw… U niego. I coraz trudniej jest nam się porozumieć… Tak, jakbyśmy nadawali na zupełnie innych falach… Jakbyśmy tak bardzo się różnili, że niemożliwością jest dojście do porozumienia. Wydawało mi się, że wiele nas łączy… Że podobnie postrzegamy wiele spraw… A tymczasem okazuje się, że wcale tak nie jest. Czasami czuję się, jakbym mówiła w innym języku… Zupełnie nie rozumiana. Obłęd. A przecież tak bardzo mi zależy na tym, żeby wszystko dokładnie wyjaśniać i nie zostawiać niedomówień. Dlaczego więc się nie udaje?

 

Dzisiejszy sen, w którym na pozór nie działo się nic takiego, a który mnie przeraził.

Śniło mi się, że musieliśmy przed czymś uciekać… Ja i on… Szukaliśmy jakiejś kryjówki. W końcu zaprowadził mnie nad zalew… Jakieś pół metra od ściany budynku stała kanapa… Przy tej ścianie był jakiś zbiornik napełniony wodą… Kazał mi do niego wejść i tam przeczekać niebezpieczeństwo. Zapytałam, co z nim. Odpowiedział, że musi się schronić gdzie indziej i że wróci po mnie, kiedy będzie po wszystkim. Zanurzyłam się w tej wodzie i patrzyłam zrozpaczona, jak się oddala… W końcu zniknął mi z oczu… Czułam strach i dziwną pustkę. Zobaczyłam, że ktoś się zbliża do mojej kryjówki. To była jakaś dziewczyna. Zauważyła mnie i nim weszła do budynku powiedziała, że muszę stąd uciekać, bo ci ludzie się zbliżają i na pewno mnie zobaczą. Chciałam poprosić ją, żeby przysunęła tę kanapę bliżej ściany i zasłoniła mnie. Nie było jednak na to czasu. Wynurzyłam się z tego pojemnika i zdezorientowana pobiegłam przed siebie. W głowie tłukła mi się przerażająca myśl… Tym sposobem mogłam go nigdy więcej nie zobaczyć. Jeżeli oboje przeżyjemy, możemy się nigdy nie odnaleźć… Obudziłam się z mocno bijącym sercem i… rozpłakałam się.

 

Do tej pory na wspomnienie tego snu się wzdragam. A łzy napływają mi do oczu… Nie chcę go stracić… Nie mogę… Nie przeżyłabym tego. Ale on ma mnie już chyba dosyć… Moich zmiennych nastrojów, słów, wątpliwości… Nie wie co ma teraz począć… Ja też nie wiem. Nic już nie wiem… Boję się. Dlaczego to musi tak być…? A może wcale nie musi? Czy ze mną jest coś nie w porządku? Może pewnych pytań nie powinnam stawiać… Może nie powinnam poruszać pewnych tematów. Czy wtedy byłoby dobrze? A jeśli tak, to jak mam się przed tym powstrzymać :(? Co ja mam ze sobą zrobić?

Powiedzcie mi… Pomóżcie… Proszę…!