05 sierpnia 2005, 10:29
Dzisiaj, chyba dla równowagi, mogę płakać jedynie ze strachu, poczucia bezsilności i troski o mojego dziadka. Co za straszliwa noc… Bezsenna… W uszach ciągle mam krzyki dziadka… „O mój Boże, co wy robicie!!”, „To boli, nie ruszajcie mnie!!”, „Auuu, to boli!!”. Nie mogę o tym zapomnieć… Tak bardzo mi go żal… A nikt nie może mu ulżyć w cierpieniu… Nikt!!
Wczoraj wieczorem zadzwoniła moja babcia. Powiedziała, że z dziadkiem nie jest dobrze. Znowu się coś spieprzyło z drenem, za pomocą którego żółć z jego organizmu wysącza się na zewnątrz do nieodłącznego już teraz dla dziadka woreczka… Wyobraźcie sobie jakąś rurkę… Przewierconą przez Wasz organizm… Wystającą na zewnątrz… Połączoną z woreczkiem, z którym nie możecie się rozstać… Poza tym pojawiła się jakaś krew… A co najgorsze, zepsuła się endoproteza i mój dziadek nie może chodzić… A każdy jeden ruch, dotknięcie jego nogi powoduje uciśnięcie jakiegoś nerwu i przyprawia go o trudny do opisania ból… Stąd te zduszone, pełne cierpienia okrzyki… Moja mama zadzwoniła do szpitala i dowiedziała się od pielęgniarki, że pacjent może zostać przyjęty na ostrym dyżurze, a pod nieobecność lekarza prowadzącego, zajmie się nim ktoś inny… Nie spodziewała się jednak takiego przypadku. Moi rodzice wsiedli w samochód i pojechali po dziadków.
Kiedy moi rodzice nie zjawiali się w domu, a była już 00:40, zaniepokojona zadzwoniłam do nich. Okazało się, że są dopiero 27 km przed Wrocławiem i nie przekroczyli jeszcze progu szpitala. Moja siostra błędnie obliczyła czas dojazdu… Nie wzięła pod uwagę drogi powrotnej… Oczekiwałyśmy w napięciu, prowadząc ze sobą przyciszone rozmowy (pomimo że oprócz nas nikogo nie było w domu). Było chyba ok. godziny 4:00, kiedy mój ojciec wpadł do domu z okrzykiem: „Zupełna katastrofa” i kręcił się po pokoju (jak się okazało rozścielał łóżko), po czym zabrał fotel na kółkach i zjechał windą na dół. Przez cały ten czas leżałyśmy z moją siostrą w łóżkach i nasłuchiwałyśmy. W jakiś czas później rozległy się głosy na korytarzu, szuranie krzesła… Ktoś otworzył drzwi. Poznałam głos pewnego młodego sąsiada, który pomagał mojemu ojcu wnieść krzesło z dziadkiem do pokoju. Babcia z mamą starały się po jego wyjściu w misce umyć trochę dziadka, a później został on ułożony na łóżku. Jednakże ciągle jęczał z bólu… Nie mógł sobie znaleźć żadnej pozycji, która nie wywoływałaby u niego bólu… Spodziewałyśmy się powrotu babci, ale nie dziadka… Okazało się, że nie chcieli dziadka przyjąć, bo nie było odpowiedniego lekarza. Lekarz, który operował mojego dziadka i się nim zajmował za każdym razem, kiedy coś było nie tak, jest na urlopie. W końcu dziadek zdołał się położyć tak, żeby nie uciskać żadnego nerwu w chorej nodze.
Zasnęłam może na 2 godziny, po czym rano obudziły mnie odgłosy krzątaniny i jęki dziadka, które towarzyszyły przenoszeniu go na wózek inwalidzki, pożyczony od któregoś z sąsiadów. Przez cały ten czas, odkąd dziadek znalazł się w naszym mieszkaniu, starałyśmy się nie wychodzić z pokoju, by nie rzucać się w oczy dziadkowi. Sądzę, że to by go tylko dodatkowo zdenerwowało. I tak momentami czuje się bezbronny jak dziecko… Zdany na łaskę innych…
Moi rodzice i babcia pojechali do szpitala. Modlę się teraz, żeby gdzieś przyjęli dziadka i zdołali mu pomóc. Drżę jednak ze strachu, bo wiadomo, jaka jest nasza służba zdrowia… Mogę się już wyłącznie modlić… Nic innego nie pozostało… Tak bardzo się boję o dziadka… Cały czas chce mi się płakać, jak myślę o jego cierpieniu i bezbronności… A jeśli nie znajdzie się żaden odpowiedni lekarz?!
PS. Wybaczcie mi, jeśli na pewien czas zniknę z blogów...