Archiwum wrzesień 2004, strona 1


Moje prawdziwe (?) oblicze...
Autor: linka-1
10 września 2004, 15:24

Nie chcę przedstawiać Wam na blogach swojego wyidealizowanego obrazu, bo wcale taka kryształowa nie jestem. Czy to jeżeli chodzi o GG, czy też o blogi, zawsze trzymałam się prawdy i chcę, żeby tak pozostało. Dlatego postanowiłam opisać coś, czego ujęcie w słowa nie przyjdzie mi wcale tak łatwo, a co najdobitniej świadczy o tym, jaka okropna i bez serca potrafię być czasami.

Wczoraj po długich namowach mojego Kochania zdecydowałam się w końcu z nim spotkać tylko w tym celu, by prosto w twarz powiedzieć mu o tym, że z nami koniec.

Na pewno jesteście teraz w szoku i zastanawiacie się, jak to możliwe... Jak w ogóle mogło mi przejść przez myśl, żeby przekreślić to wszystko, co nas połączyło i co nas nadal łączy.

Najgorsze jest to, że ja sama nie znam odpowiedzi... A jednak tak właśnie było. W trakcie tego naszego spotkania powiedziałam mnóstwo straszliwych rzeczy. Moje słowa przeszywały go na wskroś jak sztylet i przyprawiały o nieznośny ból... A ja byłam taka obojętna i pusta w środku... Czułam się tak, jakby wszystko się we mnie wypaliło... Nie pozwoliłam się mu dotknąć, wyrywałam się z jego objęć... Pozostałam niewzruszona nawet wówczas, kiedy Sebastian powiedział, że w końcu rzuci się po prostu pod samochód i tak zakończą się jego męki... Wiecie, co zrobiłam w tamtej chwili? Założę się, że nikt z Was by nie odgadł. Przeklęłam tylko i powiedziałam, żeby się rzucał, jeśli ma na to ochotę. Nie wzruszyły mnie jego prośby, błagania, łzy... Nawet kiedy przepełnionym bólem głosem stwierdził, że czuje się jak zabawka, która już się znudziła, nie zdobyłam się na żaden ludzki odruch ani nawet słowa współczucia lub pocieszenia... Nie chciałam, żeby cierpiał przeze mnie... Ale niestety nic nie mogłam na to poradzić. Wiedziałam tylko jedno, że chcę to jak najszybciej zakończyć i po prostu odejść... Odejść i nigdy więcej go nie widzieć... I byłam zaszokowana tym, że potrafię się zachować w taki sposób... Że postępuję jak człowiek zupełnie pozbawiony serca... Człowiek, który zamiast niego ma głaz. Dla samej siebie byłam jak zupełnie obca...

Nie rozumiałam, co się dzieje i jak mogę patrzeć na cierpienia tego, który do niedawna był dla mnie wszystkim – najważniejszą osobą na świecie, z tak niewzruszonym spokojem, nie uroniwszy nawet jednej łzy... Potwór... po prostu potwór pozbawiony uczuć.

I nagle coś we mnie pękło... Rozłożyłam ramiona i mocno przytuliłam moje Kochanie... I oboje wiedzieliśmy, że wszystko jest już dobrze... O ile po tym, co mu zrobiłam, w ogóle może tak być... On stwierdził, że mi wybaczył, że nie ma do mnie żalu... Ale ja wiem, że będzie mnie to gryzło do końca życia i nigdy nie da mi spokoju... Będę musiała żyć ze świadomością, jak bardzo go skrzywdziłam i nigdy sobie tego nie wybaczę... Sebastian wyznał, że w tej strasznej chwili zachowywałam się i wyglądałam jak zupełnie obca osoba... Ale to byłam ja i to jest tak bardzo przerażające...

A jeszcze straszniejsze jest to, że taka sytuacja miała miejsce po raz drugi...

 

Przedstawię Wam teraz krótką (a może nie do końca krótką :P) historię naszej znajomości i... miłości.

Sebastiana poznałam przez GG jeszcze jakoś przed marcem 2002 r.

Nie pamiętam niestety dokładnie, kiedy miała miejsce nasza pierwsza rozmowa.

Orientacyjną datą jest dla mnie 10 marca 2002 r., kiedy to za namową Seby założyłam sobie konto na interii. Przypuszczam więc, że musiałam go znać przynajmniej od dwóch miesięcy.  

Pamiętam, że od razu wzbudził moją sympatię, a kiedy wysłał mi swoje zdjęcie doszłam do wniosku, że musi być naprawdę fajnym chłopakiem. Tak piękny uśmiech i szczere spojrzenie mówiły same za siebie :).

A jednak do naszego spotkania nie doszło zbyt prędko :>.

Od zawsze miałam obsesję ;) na punkcie psów i marzyłam o tym, żeby mieć własnego, ale niestety nie było to możliwe. I dlatego kiedy dowiedziałam się, że Sebek ma psiaka, zapragnęłam go zobaczyć :P. Jednak cały czas nasze spotkanie pozostawało w sferze planów na przyszłość :].

Jakiś czas później (styczeń 2003 r.) Sebastian zniknął na pół roku, ponieważ miał poprawki z polskiego i fizyki, o czym jednakże wtedy nie wiedziałam. Zastanawiałam się, co się mogło stać i cały czas o nim pamiętałam. Nie usunęłam go także ze swojej listy kontaktów. Czekałam z nadzieją, że kiedyś powróci. I tak się stało, na tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego – 28 sierpnia 2003 r. Jak miło było z nim sobie znowu porozmawiać :).

Pamiętam, że od samego początku złapałam z nim dobry kontakt i odniosłam wrażenie, że chyba mnie polubił. Często się wygłupialiśmy w trakcie naszych rozmów na GG :). To dla mnie nieodżałowana strata, że nie zachowały się one po dzień dzisiejszy...

Wyobraźcie sobie, że to pół roku później, chociaż wiele szczegółów uleciało z mojej pamięci, nadal pamiętałam, jak się wabił jego pies i jak Sebek ma na drugie imię :).

Cały czas nasze kontakty ograniczały się jedynie do rozmów przez Gadacza.

Dzień naszego spotkania nadszedł dopiero w moje 18. urodziny – 17 października 2003 r. :).

W wyniku wielu perturbacji urządzałam je ostatecznie we wrocławskim klubie Pięć Nutek, w którym jak się okazało, często bywał Sebastian. Ponieważ w dniu moich urodzin Sebastian także miał zawitać w Pięciu Nutkach postanowiłam, że najwyższa pora poznać się w rzeczywistości. Kiedy nieco spóźniona spieszyłam do klubu, przed którym czekali na mnie goście, kilka kroków przed nim zobaczyłam Sebę w otoczeniu znajomych. Nie miałam jednak czasu, żeby dokładniej się mu przyjrzeć lub chociażby przywitać...

Początkowo miałam głowę zaprzątniętą tylko i wyłącznie moimi gośćmi. Dopiero po jakimś czasie zdecydowałam, że bez żadnych wyrzutów sumienia mogę ruszyć przywitać i poznać się z Sebastianem. Akurat leciał jakiś ostrzejszy kawałek i mój obiekt ;) szalał na parkiecie. Stanęłam więc z boku, oparłam się o ścianę i czekałam, aż utwór się skończy, obserwując przy tym Sebka. Kiedy zmierzał do swojej loży, podeszłam do niego i zagadnęłam.

Usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Sebek dał mi wtedy długopis, którego po dzień dzisiejszy strzegę jak oka w głowie i który przyniósł mi szczęście na maturze :).

Jakoś tak się stało, że w niedługi czas potem siedziałam mu na kolanach, a później w niepojęty sposób ;) nasze usta się zetknęły i zaczęliśmy się namiętnie całować :D.

Przyznam się Wam, że zapomniałam się, a czas stanął dla mnie w miejscu. Dopiero kiedy Madzia i Anetka przyszły i uświadomiły mi, że nie powinnam na tak długo opuszczać gości, wróciłam na ziemię :P. Notabene one nie miały pojęcia, że „znam” Sebę od dawna i myślały, że to był kolejny mój wybryk, który już kilka razy mi się zdarzył...

Wróciłam więc do swoich obowiązków zabawiania gości ;) i nie miałam kontaktu z Sebą aż do rana... Ok. 5 wraz z ostatnimi gośćmi zaczęłam się zbierać do wyjścia. Kiedy wychodziłam, zobaczyłam, że Seba jeszcze jest i leży sobie w swojej loży. Podeszłam więc, żeby się pożegnać... Pocałowałam go na pożegnanie i opuściłam lokal w towarzystwie najlepszych kumpel i... byłego faceta, a wspaniałego przyjaciela (kochanego Radka).

Z Sebastianem spotkałam się 8 dni później... Udaliśmy się oczywiście do Pięciu Nutek i zostaliśmy w nich pomimo tego, że puszczali hip hop, którego moje Kochanie szczerze nie znosi :>. I to właśnie 25 października zdecydowaliśmy się zostać parą :).

Różyczkę, którą wtedy od niego dostałam, mam zasuszoną do tej pory, jak zresztą wszystkie pozostałe :). Nie wierzę w przesądy, że pierwszego kwiata od wybranka nie powinno się zasuszać, bo w ten sposób można ususzyć miłość :D.

Od tamtej pory nasze spotkania stały się bardzo regularne :). Zazwyczaj spotykaliśmy się pod Epikiem, a później wędrowaliśmy do herbaciarni lub klubu.

31 października doszło do pierwszego nieporozumienia. Od tego dnia przez długi czas myślałam, że Sebie chodzi tylko o jedno. Dziś wiem, jak bardzo się pomyliłam i jak niesłusznie go o to posądzałam :P.

6 grudnia dostałam od mojego Słoneczka Muftego – prześliczna maskotkę – myszkę z wykrzywionymi wąsikami, których nikomu nie pozwoliłam wyprostować :].

17 grudnia chyba po raz pierwszy Sebek przyszedł do mnie do domu :), a 2 stycznia 2004 r. ja zawitałam u niego :).

Czułam się z nim bardzo szczęśliwa i wiedziałam, że on ze mną także... Jednak oboje unikaliśmy wielkich słów i deklaracji.

Po raz pierwszy Sebastian wyznał mi miłość 14 lutego – po 4 miesiącach bycia razem i pamiętam, że byłam z tego powodu niezadowolona. Bałam się tych dwóch magicznych słów i uznałam, że padły one pod wpływem magii chwili i nastroju... Wiadomo – Walentynki, święto zakochanych... Wydawało mi się to trudne do uwierzenia tym bardziej, że jak Sebek powiedział, po raz pierwszy wyrzekł do dziewczyny te słowa.

Miałam więc być pierwszą, którą on naprawdę pokochał? Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe... Wiedziałam, że strasznie mi na nim zależy, jednak ze swojej strony nadal nie byłam pewna, jak głębokim uczuciem go darzę. Zbyt wiele razy wydawało mi się, że byłam zakochana, co jednakże nigdy nie okazywało się być prawdą.

Ale pewność zyskałam już wkrótce – 22 lutego, kiedy to siedziałam z Sebastianem w jego pokoju i namacalnie, aż do bólu poczułam, jak bardzo mi na nim zależy... Zdałam sobie sprawę, że zakochałam się w nim bez pamięci i... przestraszyłam się tego. Obawiałam się bólu, cierpienia... Wiedziałam, że nie poradzę sobie, jeżeli to kiedyś miałoby się skończyć.

I wyobraźcie sobie, że wtedy po raz pierwszy chciałam wszystko zakończyć i rozstać się z nim, zanim jeszcze bardziej się przywiążę i oddam mu całą siebie.

Nie pozwolił mi na to... Zapytał, czy zawsze zamierzam uciekać, kiedy zacznie mi naprawdę zależeć i to dało mi do myślenia...

Przemawiał do mnie tak czule, tkliwie, z uczuciem... Z moich oczu popłynęły łzy i wiedziałem, że nie zrezygnuję z niego i naszej miłości, chociażby później miało nie wiem jak boleć... W tamtej chwili wydał mi się tak bliski, jak nikt dotychczas w moim życiu.

Po tamtym zdarzeniu przez długi czas wszystko było w porządku... Oczywiście zdarzały się nam różne sprzeczki i nieporozumienia, ale szybko udawało się nam je załagodzić i wszystko wracało do normy... Było coraz lepiej i coraz więcej nas łączyło.

W międzyczasie 30 i 31 stycznia 2004 r. bawiliśmy się na swoich studniówkach i było po prostu fantastycznie.

Ale ta sielanka musiała się kiedyś skończyć...

13 czerwiec... Pierwsza straszliwa data...

To właśnie wtedy po raz pierwszy zaistniała sytuacja podobna do tej, którą opisałam na początku tej notki. Wtedy także chciałam zburzyć nasze szczęście i rozstać się z moim Aniołkiem. Popadłam w taki sam stan zobojętnienia i wewnętrznej pustki, ale na szczęście w porę się opamiętałam. Obiecywałam sobie, że coś takiego nigdy się nie powtórzy, ale niestety... 8 września zaczęło dziać się ze mną coś dziwnego i przez GG próbowałam wszystko zakończyć. Na naszym spotkaniu dzień później (wczoraj), Bogu niech będą dzięki, wróciłam do siebie i znowu zaczęłam odczuwać... Nienawiść do samej siebie, żal, straszliwy ból, że mogłam tak bardzo skrzywdzić moje Kochanie i niewyobrażalną miłość do niego...

Gdyby nie jego niezwykła wyrozumiałość, dobroć, wielkoduszność i zrozumienie, już by nas nie było. Moje Kochanie odrzuciło dumę, gotowe wszystko poświęcić w imię tego, co do mnie czuje i co był pewny, że w głębi duszy ja czuję do niego.

Kochanie jesteś dla mnie Aniołem, który spadł z Nieba.

Najcenniejszym i najwspanialszym darem od Boga, który mogłam otrzymać...

I obym nauczyła się w końcu ten fakt doceniać.

Wiesz dobrze, jak bardzo Cię kocham.

Nie potrafię wytłumaczyć tego, co działo się ze mną wtedy w czerwcu i teraz, raptem dwa i dzień temu...

Ale wierzę, że ten koszmar nie powtórzy się po raz trzeci.

Nie mogę do tego dopuścić.

Kochanie... Moja dusza, ciało i serce należą do Ciebie :*.

 

Potwór...
Autor: linka-1
09 września 2004, 09:55

Jestem straszna...

Siedzi we mnie potwór, który czasami całkowicie nade mną dominuje...

Ranię głębiej i straszliwiej niż ostrze noża...

Nie wiem, co się dzieje...

Jestem zdolna do okropnych rzeczy.

 

Kolejny koszmar za mną...

Śniło mi się, że jeden wariat z bronią całkowicie zapanował nad miastem.

Policja, chcąc uniknąć odpowiedzialności, w ogóle postanowiła się w to nie mieszać i nie reagować.

A on mógł się czuć bezkarny...

Tak naprawdę nikt nie wiedział, o co mu chodzi i do czego jest zdolny...

Stał i terroryzował wszystkich mieszkańców bronią.

Ale inni zdążyli się gdzieś pochować – w swoich mieszkaniach, sklepach, knajpach...

Zaryglowali się tam i czekali, kiedy będą bezpieczni i kiedy bez żadnego ryzyka będą mogli wrócić do codziennych spraw i obowiązków.

Na ulicy, pod bezpośrednim obstrzałem, znajdowała się tylko młodzież.

Moi znajomi i ja...

Był z nami facet, który uchodził za naszego opiekuna.

Chciał wyprowadzić jak najwięcej z nas w jakieś bezpieczne miejsce, z dala od tego wariata, który w każdej chwili był gotowy użyć swojej broni.

W międzyczasie z nieba zaczęły spadać ampułki z różnymi grupami krwi.

Tak na wszelki wypadek...?

W pewnym momencie nasz opiekun zaproponował, żebyśmy zaczęli się skradać za załomem skalnym i starali się oddalić jak najbardziej od tego strasznego miejsca.

Uznałam, że powinno się udać, ponieważ przed wzrokiem tego złoczyńcy zasłaniały nas mury budynków. Ruszyłam więc razem z moim opiekunem i zaczęliśmy się skradać.

Reszta nie zareagowała... Sparaliżował ich strach.

I nagle...

Ktoś wrzasnął, że on biegnie...

Odwróciłam się i zobaczyłam, że celując w nas ze swojej broni, gna za nami.

Zaczęliśmy pędzić ile tchu w piersi.

Zdążyłam tylko zapytać, co z resztą i co się teraz stanie...

Po chwili straciłam opiekuna z oczu.

Zostałam sama...

Chciałam się schronić w jakimś budynku, ale nikt nie był skory, żeby mnie gdziekolwiek wpuścić. Za bardzo się obawiali.

I nagle zupełnie niespodziewanie zalazłam się w jakimś pomieszczeniu, oko w oko z młodym mężczyzną, który zaczął się do mnie dobierać.

To, kogo przypominał on wyglądem, zachowam dla siebie.

 

Obudziłam się z łomoczącym sercem, zlana zimnym potem.

 

Dzisiaj czeka mnie ważna rozmowa...

Nie wiem, co z niej wyniknie, ale obawiam się, że nic dobrego.

Kolejna osoba, której złamię życie...?

...

 

Zniechęcenie.
Autor: linka-1
07 września 2004, 21:45

Najgorsze jeszcze dopiero przede mną, a ja już nie mam siły... Poddałam się... Przestałam już w siebie wierzyć... Czuję, że znowu wszystko zawalę, że mi się nie powiedzie i zostanę z niczym... Nie licząc pretensji do samej siebie, skołatanych nerwów i poczucia, że zawalił się mój świat... Dostałam dzisiaj powiadomienie z Kolegium, kiedy i gdzie odbędzie się egzamin. I to mnie dobiło ostatecznie, ponieważ okazuje się, że będziemy pisali w dwóch największych salach na Akademii Ekonomicznej. Oznacza to tyle, że znowu będą całe rzesze chętnych i przebicie się spośród nich graniczyłoby z cudem. A biorąc pod uwagę moją słabą umiejętność nawijania po niemiecku wychodzi na to, że nie mam praktycznie żadnych szans.

Nie wspominając o tym, że najpierw trzeba przebrnąć przez egzaminy pisemne, co także wydaje się mało prawdopodobne.

Mam już dosyć tego wszystkiego – nerwów, ślęczenia nad niemieckim, wysłuchiwania ciągłych uwag... Kiedy będę miała to wszystko za sobą, dojdą jeszcze krytyka i wyrzuty.

Najchętniej po prostu bym podziękowała, ale skoro już się w to wszystko zaangażowałam, dobrnę do końca, jakikolwiek on będzie.

Tylko błagam, oszczędźcie mi później wyrazów współczucia, a teraz pocieszeń i zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Ja po prostu nie czuję się na siłach i wydaje mi się, że znowu to, co umiem i umieć powinnam, pokręcę, część pozapominam, a reszty nie będę potrafiła zrobić.

Ostatnio śnią mi się różnego typu koszmary, coraz częściej wybucham i reaguję na coś, co mi nie odpowiada, złością i ponownie odzywają się moje problemy z żołądkiem.

Stałam się jeszcze bardziej nerwowa, drażliwa i agresywna.

Niech to wszystko się skończy, do jasnej cholery!

Chcę to już mieć za sobą...

Coraz częściej nie poznaję samej siebie.

Napięcie... Ciągłe napięcie i tysiąc obaw i zmartwień...

Pomocy!!

Poprawa...
Autor: linka-1
05 września 2004, 13:14

Jest już lepiej... Zdecydowanie. Moje Kochanie pohamowało potok cisnących się do oczu łez. Co ja bym bez niego zrobiła...? Już chyba po raz tysięczny zadaję sobie to pytanie. Trudno opisać słowami, jak wiele on dla mnie znaczy i jak bardzo jest mi pomocny... Świadomość, że zawsze mogę na niego liczyć naprawdę wiele mi daje. A jego obecność działa na mnie kojąco i uspokajająco. W jego ramionach czuję się bezpieczna i zaczynam wierzyć, że wszystko się jakoś ułoży. Jak zawsze niezawodny przyjechał wczoraj pierwszym autobusem, który złapał i przywiózł ze sobą komedię. Nie wygnało to całkowicie smutku i lęku z mojego serca, ale przyczyniło się do znacznej poprawy mojego stanu i humoru... Pozbierałam się i próbuję uwierzyć na nowo... Odnaleźć w sobie tę niepoprawną optymistkę, która mimo wszystko gdzieś tam nadal we mnie siedzi. To roześmiane, niepokorne stworzenie, które we wszystkim stara się znajdować dobre strony i  które mimo wszystko uparcie wierzy w to, że życie jest piękne... I tylko tak cholernie mi przykro, że nie każda z Was ma obok siebie kogoś takiego...

Że tak wiele z Was smuci się, cierpi, lęka czegoś, a ja nie mogę się okazać w najmniejszym stopniu pomocna. Życzę Wam, żebyście Wy także wkrótce uwierzyły i na nowo odnalazły radość i spokój.

Chwile słabości i załamania...
Autor: linka-1
04 września 2004, 21:53

To dziwne... Wydawać by się mogło, że wszystko jest okay, że powinnam się czuć szczęśliwa...

Ale od jakiegoś czasu nie wychodzi mi nic, co sobie zaplanuję... Wygląda na to, że powracają moje huśtawki nastroju... I nie mam pojęcia, co jest ich przyczyną... Może to, że dowiedziałam się, że niedawno mój dziadek miał wylew i jest częściowo sparaliżowany... Może to świadomość, że nagle mogłabym utracić bliską mi osobę.

A może przyczyniła się do tego moja siostra i jej zachowanie? Albo perspektywa zbliżających się egzaminów na studia? Boję się... Tak bardzo się boję, że sobie nie dam rady, że wszystko zawalę i znowu mi się nie uda. Kiedy każdy powtarza mi, że we mnie wierzy i że na pewno dam sobie radę, jest jeszcze gorzej... Po prostu gdy pomyślę, że mogłabym ich wszystkich rozczarować... zawieść pokładane we mnie nadzieje, mam ochotę zniknąć z powierzchni ziemi. Teraz jestem zupełnie sama w domu... Siedzę przed komputerem, piszę te słowa, a z moich oczu płyną łzy... Całe strumienie łez... I nie potrafię ich pohamować... Z każdą chwilą czuję się coraz gorzej. Już nawet moja ukochana muzyka nie przynosi mi ukojenia.

Przed chwilą byłam na blogu Słoneczka i chciałam skomentować jej notkę, ale nie jestem w stanie... Może jutro... W tej chwili nie potrafię pisać żadnych podnoszących na duchu słów... Już nie, chociaż przed chwilą całkiem dobrze mi to wychodziło.

To straszne... Kiedy sobie pomyślę, że inni mają o wiele poważniejsze problemy, jest mi głupio, że tak się rozkleiłam i użalam nad sobą. Nie wiem, co się ze mną dzieje...

Dlaczego tak nagle wszystko się rozsypało, a mój stosunkowo dobry humor się ulotnił...

Za dużo myślę... Powinnam przestać myśleć, ale to nie jest takie łatwe...

Tyle myśli i obrazów w mojej głowie... Powracają koszmary.

Niektórych życie nie rozpieszcza... Są tacy, którzy nie mają na kogo liczyć i muszą sobie ze wszystkim radzić sami... Chciałabym im pomóc, ale nie mogę...

Niedługo zjawi się u mnie moje Kochanie... Mój protest na nic się nie zdał...

Tak bardzo tego chcę i nie chcę jednocześnie.

Kiedy tylko usłyszał, co się ze mną dzieje, natychmiast postanowił przyjechać...

I zobaczy mnie w takim stanie... Całą zapłakaną, z zapuchniętymi oczami...

A przecież nikt nie miał być świadkiem takiego mojego stanu...

Co się dzieje? Czego ja właściwie chcę i oczekuje od życia i ludzi...?

W tej chwili nie mam najmniejszego pojęcia...

Przepraszam za tę notkę...

Być może nie powinnam jej pisać...

To takie do mnie niepodobne...

I tak mi bliskie zarazem.