Najnowsze wpisy, strona 37


"Tragedia", do której sama dopuściłam......
Autor: linka-1
14 czerwca 2004, 13:55

Chciałam Wam wszystkim z całego serca podziękować za wsparcie i słowa otuchy...

Można powiedzieć, że wszystko wróciło do równowagi... Dzięki jednej cudownej osobie – mojemu Sebastianowi, któremu tak wiele zawdzięczam... Któremu zawdzięczam wszystko to, co najpiękniejsze w moim życiu. Tylko dzięki JEGO niezwykłej wyrozumiałości i upartości, która potrafiła mnie czasami doprowadzać do szału, nie popełniłam największego błędu w całym swoim dotychczasowym życiu. I za to nie tylko ogromnie GO podziwiam, ale także cenię... Zastanawiam się, czy ktokolwiek byłby w stanie znieść i wytrzymać tyle, co ON i nie zrezygnować...

W zasadzie do tej pory nie wiem, co się stało... I jak mogłam się tak bardzo pomylić... Jak mogłam tak bardzo skrzywdzić osobę, na której najbardziej mi zależy i która jest całym moim światem. O mało co nie złamałam sobie, jak także JEMU, życia z powodu... własnej, niewytłumaczalnej pomyłki i głupoty. Teraz już wiem, że naprawdę jestem niepojęta i zrozumienie mojego postępowania graniczy niekiedy niemal z cudem. Nawet więcej – nie wiem, czy w ogóle jest możliwe. Gdyby nie to, że w kontekście zdrowia psychicznego nic mi nie dolega, posądziłabym się o chwilową niepoczytalność. To najlepsze słowo i jedyne, jakie przychodzi mi do głowy, które oddaje wszystko to, co miało miejsce wczoraj... Chciałam w jednej chwili przekreślić coś, na co tak długo czekałam, co dało mi więcej szczęścia niż cokolwiek innego i w co jeszcze kilka miesięcy temu zdążyłam zupełnie zwątpić. I nadal nie potrafię udzielić odpowiedzi na podstawowe pytanie: DLACZEGO? – ani sobie samej, ani nikomu innemu.

Czułam się taka pusta, wypalona i zobojętniała na wszystko... Przede wszystkim na to, co nadało sens mojemu życiu i je determinowało. W pewnym momencie doszłam do przerażającego wniosku, że ja nawet nie chcę poprawy zaistniałej sytuacji z tej prostej przyczyny, że nie ma czego naprawiać... Bo wszystko się skończyło. Wszystko mi się poplątało – nie wiedziałam nawet, co mam myśleć, a co dopiero robić. Nic nie było takie proste i oczywiste jak dawniej. Czułam, jak burzę to, co z takim zaangażowaniem zostało zbudowane i... nie potrafiłam temu zapobiec. To coś, co się stało i czymkolwiek było, zaszło we mnie... Ta niespodziewana i zastanawiająca zmiana w postrzeganiu przeze mnie tego, co do niedawna wydawało się takie oczywiste... Runęło poczucie bezpieczeństwa, zadowolenia, szczęścia, akceptacji... Coś nieodwołalnie (jak wówczas mi się wydawało) przestało istnieć. Ale to wszystko było takie nieokreślone, trudne do uchwycenia i ogarnięcia rozumem... Jak miałam poradzić sobie z czymś, czego nawet nie potrafiłam nazwać? W tamtej chwili miłość była dla mnie ułudą, jedynie pięknym wytworem wyobraźni...

Wiedziałam, że swoim postępowaniem i każdym słowem ranię osobę, która do niedawna była tak bardzo ważna – najważniejsza. I czułam, że przestała ONA dla mnie cokolwiek znaczyć. Nie mogłam patrzeć na JEJ cierpienie, bo nienawidzę krzywdzić innych ludzi... Ale moje poczucie winy i nieszczęścia nie było silniejsze ze względu na to, że była to właśnie ONA (ta osoba), co normalnie na pewno miałoby miejsce. Jednym słowem nie poznawałam samej siebie – zupełnie obca osoba w moim ciele. Jak mogłam tak długo pozostać obojętna i niewzruszona? Dopiero spływające po policzkach łzy coś we mnie skruszyły... Przekonały mnie o tym, że pozostałam człowiekiem, który nie może patrzeć na krzywdę innych, a tym bardziej taką, której sam staje się przyczyną. Poczułam rozdzierający ból i nienawiść do samej siebie. Jak bardzo wszystkiego w tamtej chwili żałowałam... Boże, jak w ogóle do tego doszło? Jak mogłam do tego dopuścić? Jak w ogóle mogłam tak postąpić?

Kochanie, dziękuję Ci za ten upór, cierpliwość i wyrozumiałość. Dziękuję za Twoją wiarę, która w tamtej chwili musiała wystarczyć za nas oboje. Nie wiem skąd znalazłeś w sobie tyle siły. Dziękuję Ci z całego mojego nieszczęsnego serca :*. Jesteś wspaniały... Przecudowny. Jesteś Aniołem. I nie pisz, że Cię przeceniam... Przez tę okropną „chwilę”, kiedy to wszystko się ze mną działo, nie potrafiłam Cię docenić. Teraz już wiem, jak wielki błąd popełniłam i chcę to naprawić. Wiadomo, że jak każdy człowiek popełniasz błędy i bywasz nieznośny, ale to i tak niczego nie zmienia. Przy mnie i przy tym, co pokazałam i na co mnie stać, jesteś po prostu kryształowy. I KOCHAM CIĘ CAŁĄ DUSZĄ. Zapomnij o tym, co mówiłam... Nie wiem, co się ze mną działo i czym to tłumaczyć, ale większych bzdur niż wtedy nigdy nie wygadywałam... Najstraszniejsze jest jednak to, że wówczas byłam przekonana o prawdziwości i szczerości swoich słów.

Boże, dziękuję Ci za to, że czasami nie udaje się nam wprowadzić w życie naszych zamierzeń, że czasami pojawia się ktoś, kto krzyżuje nam szyki. Dziękuję Ci za to, że postawiłeś GO na mojej drodze... Chwila, w której GO poznałam na zawsze pozostanie w mojej pamięci...Dzień, w którym zdecydowaliśmy się zostać parą, okazuje się być najszczęśliwszym, a każda spędzona razem z NIM minuta najszczęśliwszą, w moim życiu.

Dziękuję Ci, Kochanie, że jesteś taki, a nie inny... Dziękuję Ci za to, że jesteś. Dziękuję i przepraszam... Za wszystko.

Teraz już wiem, że kocham Cię niezwykle mocno i prawdziwie... I nie pozwolę sobie nigdy na utratę Ciebie. W tej chwili jestem głęboko przekonana, że mogłabym i co więcej chciałabym spędzić z Tobą resztę mojego życia :*.

Już samo to, że zdołałeś mi wybaczyć, dobitnie świadczy o tym, że JESTEŚ NIEZWYKŁYM FACETEM. Facetem, na którego chyba nie zasługuję... Wiem jedno – nigdy nie zapomnę o tym, co Ci zrobiłam i nie przebaczę sobie tego. I niechaj pamięć o tym i wyrzuty sumienia staną się dla mnie przestrogą i nie pozwolą mi popełnić więcej tak kolosalnego i tragicznego w skutkach błędu. Nie podejrzewałabym siebie o możliwość wyrządzenia komuś takiej krzywdy i zadania bólu... O takie myśli, postępowanie, czyny... Nie wiem, jak mogło do tego dojść i mam nadzieję, że nigdy więcej się nie powtórzy... Nie dopuszczę do tego!

Nic z tego nie rozumiem...
Autor: linka-1
12 czerwca 2004, 23:14

Jest jakoś dziwnie... W tej chwili znajduję się w zgoła niepokojącym i niepodobnym do mnie stanie i zupełnie nie rozumiem jego przyczyn. Co gorsza nie wiem, co z tym zrobić... Przez moją głowę przewijają się różne myśli, których w żadnym wypadku nie powinno tam być... Mam nadzieję, że rano, kiedy się obudzę, wszystko będzie już w porządku, a świat i moje życie znowu nabiorą rumieńców. Bo jeśli do jutra mi nie przejdzie, to niepojęte nawet jak dla mnie samopoczucie pociągnie za sobą jeszcze bardziej niepojęte i prawdopodobnie nierozsądne decyzje... Nie chcę nikogo krzywdzić i ranić, tak źle się z tym czuję... Ale czasami dopadają mnie takie stany, kiedy już samym swoim oddaleniem od innych sprawiam im ból. To jest jak odrzucenie ich pomocy i odwrócenie się do nich plecami... Wiem, że mają dobre chęci, ale to nic nie daje. Może to mój błąd, jednak w takich chwilach wolę pozostać sama... ze swoimi problemami i myślami. Nie znaczy to wcale, że nigdy nie przyjmuję proponowanej mi pomocy, zamykam się w sobie i próbuję sobie ze wszystkim sama poradzić, nie. Czasami czyjeś jedno dobre słowo, mądra uwaga czy cenna rada są wielkim pocieszeniem i ułatwieniem... Zdarza się, że uświadamia mi to wiele rzeczy, z których nie zdawałam sobie sprawy, wskazuje drogę w sytuacji pozornie bez wyjścia... Ale coś takiego ma miejsce tylko i wyłącznie wtedy, kiedy mam jakiś konkretny problem, na który można coś zaradzić. Teraz jest inaczej... Być może potrzebuję tylko troszkę czasu... Może niedługo zrozumiem, co się ze mną dzieje i będę w stanie sobie pomóc... Bo dopóki ja nie rozumiem samej siebie i tego, co się ze mną dzieje, inni nie mają praktycznie żadnych szans, żeby pojąć moje zachowanie i tok rozumowania. Najgorsze jest to, że mam z tym wielkie trudności... Jednak jestem dobrej myśli i wierzę, że sobie poradzę!

Nie chcę nikomu przysparzać trosk i zmartwień, dlatego nie mam innego wyjścia...

Pomieszanie z poplątaniem ;)
Autor: linka-1
10 czerwca 2004, 20:28

Zaskakujące, że pewne osoby znane mi z serwisu blogi.pl, które zresztą ogromnie polubiłam, proszą o nową notkę w tym samym dniu, w którym postanawiam ją napisać :). Zdecydowałam jednak, że najpierw nadrobię zaległości na Waszych blogach, a dopiero później coś napiszę i tak właśnie zrobiłam :).

 

Muszę powiedzieć, że wielki kamień spadł mi z serca po zakończonych powodzeniem maturach. Tak strasznie długo się to wszystko ciągnęło... Co przeżyłam, to przeżyłam, ale niczego nie żałuję... Przed pisemnymi w ogóle się nie denerwowałam, ale przed ustnymi już tak. Najpierw zawodziłam, że nie zdam ustnej z polskiego, bo nie jestem na to przygotowana. Ale polski (z którego zawsze byłam dobra) to nic w porównaniu do geografii... Miewałam wielokrotnie zmiany nastroju i po przekonaniu, że bez względu na wszystko na pewno jakoś sobie poradzę, nie pozostawał nawet ślad - popadałam w zupełne załamanie i rozpacz. Na dwa dni przed maturą przepłakałam cały ranek... Świadomość, że mogłabym nie zaliczyć ostatniego egzaminu i wszystko zawalić przez geografię, zupełnie mnie załamywała. Nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, jak na trzy dni przed tą ostatnią ustną wyklinałam i się denerwowałam... Najlepiej wie o tym Sebastian, który tych wszystkich moich obaw, przekleństw i całego tego biadolenia wysłuchiwał. On cały czas wierzył, że sobie poradzę i jak zwykle miał rację. Co więcej zawyrokował, że dostanę czwórkę i... nie pomylił się :). Cieszę się, ponieważ bardzo pozytywnie wszystkich zaskoczyłam, poczynając od moich rodziców. Chyba nie spodziewali się, że tak dobrze sobie poradzę :P. Jestem zadowolona ze swoich wyników. Jedna trójka, trzy piątki i czwórka to chyba całkiem nieźle, prawda :)? Tym bardziej, że nigdy nie przemęczałam się nauką – do książek zaglądałam tylko wtedy, kiedy było to już naprawdę konieczne. Po prostu zawsze miałam milion ciekawszych zajęć, na które wolałam poświęcać swój czas wolny. Czasami wyrzucałam sobie swoje lenistwo i żałowałam, że nie uczyłam się systematycznie, ale... ostatecznie dobrze na tym wyszłam :>. Tym samym raz na zawsze zakończyłam pewien etap w swoim życiu i chyba już na dobre porzucam temat matur :).

 

A teraz chwila refleksji :).

 

 

Jeśli będziesz żyć tylko i wyłącznie

powierzchownymi sprawami,

jeśli interesuje cię tylko to, jak wyglądasz,

wrażenie, jakie robisz,

to godziny twego szczęścia będzie

wybijał kapryśny zegar:

dziś szczęście, jutro smutek,

dziś dobry humor, jutro rozpacz.

 

Zajrzyj do swego wnętrza,

zrób coś dla swojej duszy,

dla wewnętrznego

„urządzenia” twego serca.

Są tam uczucia, wielka siła,

która albo cię zaniepokoi,

albo przypnie ci skrzydła.

 

Phil Bosmans

 

Przytoczone dzisiaj przeze mnie fragmenty przykuły moją uwagę, kiedy tylko padł na nie

 mój wzrok. Odnalazłam w nich bowiem coś, co od jakiegoś nie dawało mi spokoju i nad czym często się zastanawiałam. Jak to jest, że potrafi nas nagle opanować irracjonalny niepokój, którego przyczyn w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zrozumieć i wyjaśnić? Cały ten niepojęty mechanizm działa także w druga stronę. Niekiedy zdarza się nam niespodziewanie roześmiać w głos czy uśmiechnąć do własnych myśli... Czy nie zdarzyło się Wam czasami poczuć wszechogarniającego spokoju i poczucia bezpieczeństwa i zadowolenia, chociaż nic takiego się nie wydarzyło? Bo w moim przypadku następuje to niezwykle często. Nie dzieje się to jednak za sprawą jakichś zewnętrznych czynników, ale rodzi się w naszym wnętrzu, w naszym sercu - samo z siebie.

Nie można zapominać, że to, co ”materialne”, nie daje pełni szczęścia. Nie można przywiązywać wagi tylko do tego, co zewnętrzne, cielesne, związane z naszym wyglądem i wizerunkiem – czyli jednym słowem czymś na pokaz. Powinniśmy się postarać, żeby ludzie dostrzegali w nas te z naszych przymiotów, które świadczą o prawdziwej wartości człowieka – czyli naszą uczciwość, szlachetność, życzliwość, uprzejmość, gotowość niesienia i udzielania pomocy i umiejętność poświęcenia, zarówno w imię prawdziwych wartości i szczytnych celów, jak także dla drugiego człowieka. Nikt, kto będzie troszczył się tylko i wyłącznie o błahe sprawy związane z codziennym wygodnym życiem i dbał o swoją prezencję, zaniedbując jednocześnie swój rozwój duchowy i głębsze potrzeby, nie osiągnie trwałego szczęścia. Będzie nękany ciągłymi zmianami nastroju i zasłużone zadowolenie i pełna satysfakcja będą się znajdowały poza jego zasięgiem. Wewnętrzne niepokoje i poczucie jakiejś pustki, marności i niespełnienia nie pozwolą odczuwać mu radości. A już poza wszystkim to, co widać gołym okiem przy pierwszym zetknięciu z jakąś osobą, przestaje po jakimś czasie wystarczać. Chyba każdy człowiek, kiedy decyduje się nawiązać z kimś bliższy kontakt, oczekuje oprócz dopracowanej „zewnętrznej powłoki” także pięknego wnętrza i dobrego charakteru. Dlatego my znajdźmy złoty środek i zachowajmy we wszystkim umiar ;). Dbajmy zarówno o swoją powierzchowność, jak także o swoją duszę.

Powoli urywa się nić porozumienia...
Autor: linka-1
04 czerwca 2004, 12:59

Denerwowała mnie już ta pustka na moim blogu, dlatego postanowiłam coś na to zaradzić :P.

Co prawda powinnam się uczyć, ale jak zwykle trudno mi jest się do tego zmobilizować.

 

Dochodzę do wniosku, że jestem okropna... To prawda – jeszcze cały czas mam na karku nieszczęsną maturę (bo ostatnią ustną - z geografii, mam dopiero w środę) i w razie zakończonego powodzeniem zmagania się z tym pierwszym, egzaminy na studia, jednak niczego to nie tłumaczy. Prawda jest taka, że zaniedbuję wszystkich swoich znajomych, z którymi kontakt mogę utrzymywać tylko i wyłącznie za pomocą Gadu-Gadu lub maili. Najgorsze jest to, że to nie tylko brak czasu jest przyczyną tego mojego zaniedbania innych... Po prostu zwyczajnie mi się nie chce... Nie bawi mnie już rozmawianie z kimś za pośrednictwem monitora i klawiatury... To wszystko pociągało mnie na początku i przez długi okres mojego codziennego przebywania na GG. Kiedyś potrafiłam spędzić pół dnia przy komputerze, prowadząc z kimś dyskusje czy pogawędki, byłam od tego wręcz uzależniona. I muszę przyznać, że w ten sposób udało mi się poznać kilka naprawdę wspaniałych osób, które miałam okazję poznać osobiście. Tylko co z tego, skoro teraz tracę z nimi kontakt? Ostatnio na Gadaczu bywam raczej rzadko, najczęściej po to, by sprawdzić, czy ktoś zostawił jakąś wiadomość lub by ustalić z moim Słonkiem miejsce i czas naszego spotkania. Rozmów jako takich już nie prowadzę... I mam przez to wszystko wyrzuty sumienia. Systematyczna wymiana myśli przez pocztę elektroniczną także należy już do przeszłości. Lubię pisać, ale odpowiadanie na czyjeś e-maile zajmuje mi nieraz całe tygodnie.

Dlaczego tak się dzieje? Może dlatego, że od jakiegoś czasu najważniejsze jest dla mnie TU i TERAZ? A może z tej przyczyny, że prowadzenie bloga i komentowanie notek znajomych zajmuje tak dużo czasu? Nie mam pojęcia... Ale wcale mi się to nie podoba, a mimo tego nie potrafię niczego zmienić. I tym sposobem nie pozostaje mi chyba nic innego, jak pogodzić się ze świadomością, że powoli jedna po drugiej moja znajomość z różnymi osobami umiera śmiercią naturalną (?). Bez sensu...

 

PS. Chcę Was z góry przeprosić za to, że na Waszych blogach będę bywała rzadziej, niż do tej pory i niekiedy ze sporym opóźnieniem. Ale niestety obowiązki wzywają... Najpierw matura, później ewentualne przygotowywanie się na egzaminy na studia... Wszystko powinno wrócić do normy na początku lipca. Pozdrawiam Was serdecznie i dziękuję za to, że jesteście :*.

Retrospekcja :)
Autor: linka-1
29 maja 2004, 23:26

Byłam bardzo spokojnym, grzecznym, nieśmiałym, wesołym i dobrze wychowanym dzieckiem... Zazwyczaj raczej zamknięta w sobie, nie byłam jednak typem samotnika - lubiłam towarzystwo rówieśników, chociaż czasami wolałam zostać sama ze sobą i nigdy się wówczas nie nudziłam. Potrafiłam wynajdywać sobie różne zajęcia... Od najmłodszych lat książka znaczyła dla mnie tyle, co wspaniała rozrywka i dobry przyjaciel. Nie byłam nigdy samolubna i wychowana przez swoich rodziców w taki, a nie inny sposób, zawsze troszczyłam się o innych i dostrzegałam ich zmartwienia. Potrafiłam wyczuć, kiedy coś było nie tak, kiedy atmosfera była napięta, chociaż być może ze względu na mnie starano się to ukrywać pod płaszczykiem pozornego spokoju. Wiedziałam, co jest dobre, a co złe na tyle, na ile mogłam mieć o tym pojęcie i rzadko kiedy zachowywałam się inaczej, niż tego ode mnie oczekiwano i się po mnie spodziewano. A jednak już wtedy zdarzało mi się postąpić niezrozumiale i już w dzieciństwie dawałam się ponieść nerwom... W czasie pamiętnej lekcji angielskiego, kiedy mogłam mieć nie więcej niż 10 lat, z niewiadomych przyczyn nagle po prostu zamknęłam się w sobie, nie reagowałam na żadne pytania, prośby i błagania... Biedna dziewczyna, która mnie uczyła, zupełnie nie wiedziała, co robić, a moi rodzice się na mnie zdenerwowali... Poza tym pamiętam, że kiedy byłam mocno wzburzona i zdenerwowana (np. kiedy nie wychodziło mi rozwiązywanie zadań lub nic nie wchodziło mi do głowy), w akcie desperacji i rozpaczy rzucałam książkami lub też bazgroliłam po ich kartkach. Kiedy przyczyną moich frustracji była moja siostra, wyżywałam się na przedmiotach do niej należących :P. Ale nie byłam znowuż taka bezbronna i żarłam się z moja siostrą równo... Drapanie (czasami do krwi – miało się te pazurki :P), wyzywanie i ciągnięcie się za włosy należało do codzienności. A rodzice byli właściwie bezsilni – nic nie mogli na to poradzić, bo jeżeli ktoś mnie atakował, nie pozostawałam dłużna. A w skrajnych przypadkach ;) to ja sama wszystko zaczynałam :>.

Nigdy nie lubiłam lalek, bo wydawały mi się takie bezduszne... Natomiast uwielbiałam maskotki, a zwłaszcza misie. Takie miłe, miękkie, puszyste... Zupełnie jak zwierzątka, które zawsze kochałam. I może właśnie ze względu na to, że maskotki tak bardzo je przypominały, wierzyłam, że mają one (maskotki) własną duszę i tak naprawdę żyją swoim własnym życiem. I możecie się śmiać, ale nawet teraz czasami nie mogę się oprzeć takiemu wrażeniu :]. I po dzień dzisiejszy śpię z pluszowymi stworzonkami, a na oparciu mojego łóżka czuwa nade mną Mufi – myszka, którą dostałam od mojego Słoneczka :). Jedno z moich najdziwaczniejszych zachowań, które można było kiedyś u mnie zaobserwować, związanych z tą słabością, to karcenie i obrażanie się na moje miśki, pozorne odrzucanie ich (także w dosłownym tego słowa znaczeniu) tylko w takim celu, by po chwili zmartwione i zrozpaczone (haha, jak to brzmi - ach ta moja wyobraźnia :P) przytulić do siebie i zapewnić o swojej (o zgrozo na dzień dzisiejszy :P!) miłości :D ... Na brak wyobraźni nigdy nie mogłam narzekać :). I czasami przynosiło to (i przynosi aż po dzień dzisiejszy) więcej szkody niż pożytku :P.

Od tamtej pory trochę się zmieniłam, ale część z tych cech, głęboko we mnie zakorzenionych, pozostała niezmienna. I na szczęście chyba większość tych dobrych... Tylko nadal potrafię się czasami niedorzecznie zachowywać, i to mnie martwi. A do swoich pluszaków jestem ciągle bardzo przywiązana i jeżeli ktokolwiek bierze je w swoje ręce to powtarzam, żeby uważał i nie zrobił im krzywdy, bo przecież jak spadną na główkę to dostaną wstrząsu mózgu, a jak przywali się je poduszkami to się uduszą :D. Dobrze wychowana mam nadzieję pozostałam do tej pory, ale z pewnością stałam się bardziej otwarta, pewna siebie i w znacznym stopniu pozbyłam się nieśmiałości. I niestety ;) już nie jestem taka grzeczna i dobrze ułożona... Moja rodzina nawet nie przypuszcza, do czego jestem zdolna i jestem przekonana, że gdyby ktoś im opowiedział o niektórych moich poczynaniach, to nawet by nie uwierzyli :P. Oni nie mają pojęcia, jak w zdenerwowaniu potrafię przeklinać, a co tu dopiero mówić o innych rzeczach. Co ciekawe doskonale się pilnuję i nad sobą panuję – jeszcze nigdy nie wymknęło mi się przy nich żadne niecenzuralne słowo :]. Nadal jestem wesoła i to może nawet bardziej niż kiedyś... I przede wszystkim teraz miewam moje nagłe napady śmiechu i często dostaję „głupawki”, co kiedyś nie było tak powszechne ;). I do tej pory uchowała się jakoś moja wrażliwość – potrafię wyczuć różne niuanse, np. kiedy ktoś coś ukrywa, czuje się nieswojo, głupio itd. itp. Zawsze chętnie pomagałam innym, jeśli tylko potrafiłam i nadal próbuję to robić. Dochodzę do wniosku, że moi rodzice naprawdę dobrze mnie wychowali i jestem im za to wdzięczna. Mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się wpoić pewne zasady moim własnym dzieciom i że wyrosną na dobrych, uczciwych ludzi.

Pytaliście mnie kilkakrotnie o plany na przyszłość... No cóż, z czasem uległy one zmianie. Kiedyś pragnęłam zostać dziennikarką, ale porzuciłam ten pomysł ze względu na konieczność zdawania historii, z której jestem naprawdę cienka (nie mam takiej pamięci do różnych dat i wydarzeń). Doszłam do wniosku, że czuję się szczęśliwa, kiedy mogę komuś pomóc, ulżyć w cierpieniu, pocieszyć, wysłuchać... Ale nie zostanę ani lekarzem, ani tak, jak sugerowała np. Niewidzialna, psychologiem z tej prostej przyczyny, że nie jestem w stanie zdawać egzaminów z przedmiotów, które obowiązują na odpowiedni do tego kierunek. A poza tym obawiałabym się, że zaczęłabym żyć problemami swoich pacjentów i stałoby się to całym moim życiem. A to mogłoby mnie zniszczyć... A jeśli chodzi o mój wybór – zdecydowałam się na kierunek związany z językiem hiszpańskim, którego zawsze chciałam się nauczyć. A jeśli nie uda mi się dostać na iberystykę, to będę próbowała na germanistykę lub  niderlandystykę. Gdziekolwiek bym jednak nie poszła – wszędzie czeka mnie egzamin z niemieckiego i polskiego i... ogromna ilość chętnych na jedno miejsce. Czarno to widzę, ale... zobaczymy, jak to będzie. Ale co do pomocy innym, nie wykluczam tego w swoim przyszłym życiu. Jednak na pewno nie będzie to mój zawód...

Właśnie mi moje Kochanie przypomniało przez żart o pewnym moim marzeniu z dzieciństwa... Niektóre dziewczynki marzyły o tym, żeby zostać pielęgniarkami, nauczycielkami lub aktorkami, a ja chciałam zostać pisarką... Powieściopisarką :). A wszystko przez to, że nie zakończyło się na pasji czytania i połykaniu jednej książki za drugą, ale przerodziło się także w pociąg do pisania. Już w wieku kilku lat pisałam różne wymyślone przez siebie opowiadania i historyjki. Sprawiało mi to wielką przyjemność i radość. Jakiś czas temu porzuciłam jednak taką swoją pisaninę na rzecz... no właśnie czego? Czy aby czegokolwiek? Skończyłam z tym i chociaż kilkakrotnie chciałam napisać coś nowego, nic z tego nie wyszło. Pojawiło się mnóstwo zajęć, które mnie zupełnie pochłonęły i jakoś nie myślałam już o tym... Aż do dzisiaj. Może ten blog jest wyrazem tych głęboko ukrytych w podświadomości pragnień? Bo jestem przekonana, że cały czas gdzieś to we mnie siedzi. Ciekawa jestem, jak potoczą się moje dalsze losy... Kim ostatecznie zostanę, jakie plany i pragnienia uda mi się zrealizować, a jakie pozostaną tylko i wyłącznie w sferze marzeń... Mam nadzieję, że dane mi będzie się przekonać...

Widzę, że ta notka jest już strasznie długa, więc może lepiej skończę, bo ja mogłabym co prawda tak pisać i pisać, ale pewnie nikomu nie chce się tego później czytać :P.

Wytrwałym życzę więc miłej lektury, a wszystkim pozostałym (pewnie większości) słodkich snów :].